[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Cóż... Dobrze. Proszę napisać  Gloria victis .
  Chwała zwyciężonym ?  spojrzał na mnie spod oka Paweł.
 Czy nie słuszniej by było  Vae victis   Biada zwyciężonym ?
 Jesteś jeszcze bardzo młodym człowiekiem  odpowiedziałem, kładąc mu rękę na
ramieniu.
Jak na złość taksówka, którą jechaliśmy na Bródno, uwięzła w korku i na miejscu byliśmy
dopiero piętnaście po dziesiątej. Dom pogrzebowy był już zamknięty, na szczęście wskazano
nam kwaterę, gdzie Waldek miał być pochowany. Jednak sporo czasu minęło, zanim ją
znalezliśmy.
 Ciekawie wyglądamy pędząc i szamocząc się z parasolami!  jeszcze próbował zaśmiać
się Paweł, ale i on był już myślą tam, gdzie pod starym rozłożystym klonem czterej grabarze
kończyli uklepywać świeżą mogiłę, przed którą stał samotny młody mężczyzna z rękoma
wsuniętymi głęboko w kieszenie czarnego płaszcza. Wysoki, barczysty blondyn o krótko
obciętych włosach, przemoczonych tak jak i jego płaszcz strugami deszczu. Odwrócony do
nas tyłem nie widział, jak podchodziliśmy.
 To chyba ta  rodzina  szepnął Paweł.  Ciekawe, że nie ma nikogo z kolesiów czy
wspólników świętej pamięci Batury... Wypadł z gry.
 Daj spokój!  odszepnąłem.  Boją się po prostu. Policja czasem lubi popatrzeć na
pogrzeby ludzi z ich branży.
Jeszcze tylko wbicie krzyża w piach...
Grabarze odczekali chwilę, nie tyle z szacunku dla zmarłego, co licząc na napiwek.
Odeszli wreszcie klnąc pod nosem.
Wydało mi się, że blondyn pochyla się lekko nad grobem, ale nie wyjął rąk z kieszeni, nie
położył choćby marnego kwiatka.
 Ciekawy gość  pomyślałem, podchodząc za jego plecami do mogiły. Paweł pozostał
przy klonie.
Byłem o krok za stojącym, gdy usłyszałem ostry, choć wyciszony prawie do szeptu głos:
 Jednak pan przyszedł.
Mężczyzna odwrócił ku mnie głowę. Przyznam, że zatrzymałem się na ułamek sekundy.
Takich lodowatych, prawie białych, oczu nie widziałem, jak żyję! Ale zdobyłem się, by
odpowiedzieć równie cicho:
 Najpierw zmarli.
Położyłem kwiaty u stóp krzyża. Przez chwilę postałem w milczeniu, starając się nie
myśleć o zabitym jako o złodzieju dzieł sztuki  tak jak myślałem przez wiele lat  ale jako o
znakomitym fachowcu, który byłby teraz może jednym z najwybitniejszych historyków
sztuki, gdyby nie... Właśnie, gdyby! Ech, Waldku!
Odwróciłem się ku wciąż nieruchomemu blondynowi:
 To pan mnie zawiadomił? Skąd pan...
Przerwał mi, wyciągając rękę gestem powitania i prezentacji:
 Nazywam się Jerzy Batura.
Uścisnąłem zimną, ciężką dłoń.
Podszedł do krzyża i nagle, jakby w chwili słabości, oparł się o niego. Białe oczy ściemnił
smutek:
 Tu leży mój ojciec.
Odetchnąłem głęboko:
 Ojciec? Przecież nigdy Waldek...
Batura skrzywił wąskie wargi:
 Czyżby odmawiał mu pan prawa do prywatnego życia?
 Ależ skąd...  przez chwilę szarpałem się z wyłamywanym przez wiatr parasolem.
Wreszcie złożyłem go ze złością.  Chociaż przyznam się, że nie rozumiem powodów
ukrywania istnienia swego dziecka. Może nie tyle nie rozumiem, co nie podzielam. Chyba... 
udało mi się powstrzymać słowa, które musiałyby zranić tego młodego człowieka...
Ale ten śmiał się!
 Niech się pan nie krępuje! Chciał pan powiedzieć:  Chyba, że się je przygotowuje albo
już ono pracuje w branży niecnego tatusia!
 A jeśli nawet chciałem tak powiedzieć  podjąłem wyzwanie  to czy pan powie mi, jak
to jest z tym przygotowywaniem czy  pracą ?
 Jestem od niedawna w kraju  odpowiedział wymijająco obojętnym głosem. Ale gdy
podniósł na mnie wzrok, zobaczyłem, jak rozpalają się w nim lodowate iskry:
 Poprosiłem pana tutaj, aby przy nim, przy ojcu, powiedzie, że gra się z jego śmiercią nie
skończyła, tyle że odtąd grać pan będzie nie z Waldemarem, lecz z Jerzym Baturą, a to już
zupełnie inne klocki! I niech się pan dowie, już niejako urzędas, ale człowiek, że nienawidzę
pana, a wielu już ludzi nauczyłem moją nienawiść szanować.
 I ja nauczyłem paru, aby mnie szanowali  odparłem równie zimno, tłumiąc złość 
może więc lepiej będzie, gdy poprzestanie pan na tej jednej pogróżce? Skądinąd ciekawi
mnie, czym to zasłużyłem sobie na pańską nienawiść?
Dosłownie poczułem na twarzy ciężar jego spojrzenia.
 Jest pan winien śmierci mego ojca.
 Ja?...  przyznaję, że mnie zaskoczył!
 Przecież pańskiego ojca ktoś zastrzelił! Sam mi mówił przed śmiercią, że nawet nie wie
kto?
Oddychałem ciężko.
 A może myśli pan, że wynająłem płatnego mordercę?!
 Nie, nie myślę  odpowiedział powoli.  Jest pan powodem śmierci ojca może nie w
dosłownym znaczeniu. Ale wystarczy, że ja pana tak osądzam. A przywykłem, że to co sądzę
jest, a nawet musi być, rzeczywistością. A rzeczywistości nie można lekceważyć, drogi panie.
Do widzenia  odwrócił się.
Nie wytrzymałem. Skoczyłem i szarpnąłem go za rękę:
 Zaraz!
Lodowate oczy wyglądały z bliska jak martwe.
Nagle poczułem, że Paweł wciska się między nas:
 Ależ panowie, panowie!  usłyszałem jego flegmatyczny głos.  Czy wypada tak
zachowywać się nad ledwo co zasypaną mogiłą? Nie sądzę, żeby świętej pamięci pan
Waldemar Batura był z was zadowolony.
Ochłonąłem. A i oczy mojego nowego wroga przygasły. Odpowiedział spokojnie:
 Byłby pan uprzejmy nie wtrącać się. To są sprawy między panem Tomaszem a mną.
Prywatne.
 Na pewno?  udał szczerą ciekawość Paweł.  Nigdy nie zmierzy się pan z nim na
niwie, że tak powiem, zawodowej?
Batura uśmiechnął się lekko:
 Tego nie wykluczam.
 A ja jestem tego pewien!  Paweł pokiwał palcem.
Jego przeciwnik wzruszył ramionami:
 A cóż mnie obchodzi, czego jest pewien ten czy ów wielbiciel Pana Samochodzika.
Paweł spojrzał na niego spod oka:
 Ale może, a nawet powinno interesować pana, czego jest pewien jego podwładny?
Podwładny! Nie było to w zupełności prawdą, jako że dyrektor Marczak wciąż jeszcze
bawił poza stolicą, ale niech tam! Grunt, że Batura drgnął lekko.
Paweł wyciągnął do niego rękę:
 Paweł Daniec.
 Jerzy Batura.
Zciskali sobie dłonie chyba odrobinę dłużej niż tego wymaga grzeczność.
 Tak więc druh Tomasz chowa się za zucha Pawła...  wycedził Baturą, chowając rękę
do kieszeni.
Ale tym razem przesadził. Parsknąłem śmiechem. Paweł zaś skłonił się uprzejmie:
 Cóż, czyż nie na płotkach powinni się uczyć swego zawodu początkujący rybacy?
Tak... Co innego, gdyby żył jeszcze pański świętej pamięci ojciec... Od niego to jeszcze długo
trzymałbym się z dala...
Oczy Batury zbielały:
 I ode mnie też proszę się trzymać daleko. Bo inaczej...
 Bo inaczej co?  zainteresował się życzliwie Paweł.  Pobawimy się ze sobą, tak?
Ze zdumieniem dostrzegłem, że blask złości w lodowatych oczach przesłonił na moment
cień żalu:
 Pobawimy? Tak, kiedyś marzyły mi się zabawy...
Syn Waldka wydał mi się nagle starszy niż na początku spotkania.
 Ale byłem jeszcze mały, kiedy życie nauczyło mnie, że trzeba brać je serio  podniósł
kołnierz płaszcza.  Do widzenia panom.
Patrzyliśmy za nim, jak odchodzi... Kilka kroków... Gdy nagle obrócił się. Błysk stali.
Zwist. Sprężynowy nóż dzwięcznie wbił się w korę klonu obok głowy Pawła. Ten popatrzył
na niego przez ramię.
Białe oczy zabłysły:
 Coś wolno pan reaguje, panie Pawle!
Paweł wytrzymał spojrzenie. Ziewnął:
 Po co mam reagować, skoro widzę, że mierzy pan obok mnie? A tak nawiasem mówiąc,
coś za długo pan celuje przed rzutem. Przeciwnika trzeba zaskoczyć, panie Jerzy! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl