[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Niewykluczone, że czekają nas jeszcze długie poszukiwania. Na pewno w tej prowincji jest wielu
paserów, ale i tak początek jest niezły. Taharka i jego kamraci pewnie czują się bezpieczni, bo nie
widzieli nas od wielu tygodni.
Założę się, iż są pewni, że nas zgubili.
 Możliwe  powiedział Conan.  Ale my to naprawimy.  Usiadł koło niej, po czym położył
się na materacu i z ulgą rozprostował nogi.  Nie dałbym wiary, że krótka podróż rzeką może być
tak męcząca!
 Bardzo jesteś zmęczony?  zapytała Kalia. Jej wzrok tym razem nie był
krwiożerczy.
 Nie aż tak  powiedział, przyciągając ją do siebie.
Niedługo przed południem następnego dnia dotarli do długiego, garbatego składu na rzecznym
nabrzeżu w Ashabalu. Mieli wciąż ze sobą podróżne torby.
Przed wejściem na niskim stołku siedział ogromny Murzyn, mający na sobie jedynie trochę tanich
ozdób oraz białą przepaskę i turban. Obok niego o ścianę opierała się krótka, nabijana żelaznymi
kolcami maczuga. Gdy zbliżyli się, Murzyn wstał i utkwił w nich podejrzliwy wzrok.
 Szukamy człowieka imieniem Ra Harakthe  powiedział Conan.
 To mój pan  potwierdził wyniośle Murzyn.  Czego od niego chcecie?
 O tym porozmawiamy z nim samym  rzuciła Kalia.
 Mój pan to wielki i bogaty kupiec  powiedział sardonicznie strażnik. 
Dlaczego miałby zadawać się parą obszarpanych cudzoziemców?
Conan rąbnął strażnika pięścią w szczękę. Murzyn z łomotem wpadł na ścianę i osunął się po niej
powoli. Upadł wprost przed wejściem na pylisty grunt. Z ust pociekła mu strużka krwi. Conan i Kalia
przeszli przez tę górę mięsa do chłodnego wnętrza składu. W kącie mężczyzna o chudej twarzy, w
barwnych szatach i czarnym jedwabnym turbanie, składał na stertę jakieś bele. Zza szerokiego pasa
sterczała mu wykładana klejnotami rękojeść zakrzywionego sztyletu.
 Zawsze powtarzałem temu głupiemu osiłkowi, że zachowuje się zbyt arogancko  stwierdził. 
Wiedziałem, że prędzej czy pózniej się doigra.
 Jesteś Ra Haraktha?  spytał Conan.
 We własnej osobie. A wy?  najwidoczniej w odróżnieniu od innych południowców nie
przywiązywał wagi do wyszukanych towarzyskich
ceremonii.
 Conan z Cymmerii i Kalia z Aquilonii.
 Zapuściliście się daleko od domów. Czym mogę wam służyć?
Obydwoje rozejrzeli się po składzie, zauważając wielkie nagromadzenie cennych towarów.
 Szukamy roboty  powiedziała Kalia, przyglądając się wykwintnym jedwabnym draperiom.
 Nikogo nie zatrudniam  odrzekł kupiec.  Dlaczego przyszliście do mnie?
 Szukamy takiego zatrudnienia, w którym ryzyko i wynagrodzenie jest równie wysokie 
powiedział Conan.  Mamy wprawę w posługiwaniu się bronią i nie kochamy władz. Powiedziano
mi, że handlujesz z ludzmi, którzy mogliby nam dać zajęcie.
Wiedział, że stawia wszystko na jedną kartę, ale tracenie czasu było bezcelowe.
 Naopowiadano wam kłamstw  stwierdził Ra Haraktha.  Jestem
uczciwym i lojalnym poddanym mego księcia.
 W takim razie nie będziemy zawracać ci głowy  odparła Kalia.
 Nie śpieszcie się zanadto z opuszczaniem naszego pięknego miasta.
Zostańcie tu i podziwiajcie wielką świątynię boga wiatrów Ashara. Ma ona największą kopułę w
całym Shem. Proście boga o wskazanie drogi. Być może jeśli dziś wieczór znajdziecie się w
zajezdzie Czterech Wiatrów, odszukają was ludzie, mogący was zatrudnić. Wiadomo, że Ashar jest
łaskawy.
 Zawsze pokładałam wiarę w boskim wstawiennictwie  powiedziała
Kalia. Chodz, Conanie, obejrzyjmy tę cudowną budowlę.
Wyszli na zalane słońcem nadbrzeże.
 Może to już niedługo  rzekł z nadzieją Conan.
Tego wieczoru siedzieli w pogłębiającym się mroku przed zajazdem  Cztery Wiatry nad kielichami
nie tkniętego wina. Ostatnie promienie słońca padały na złoconą kopułę świątyni Ashara.
Rzeczywiście ją zwiedzili. Kalia posunęła się nawet do tego, że złożyła bogu ofiarę z paru monet i
zapaliła laskę kadzidła przed złotym posągiem wysokiego, szczupłego boga, którego blizniacze
półkule policzków bezustannie wydmuchiwały wiatr. Gdy Conan zaczął pokpiwać z tego przypływu
pobożności, Kalia wzruszyła ramionami i odrzekła, że nie zaszkodzi zaskarbić sobie łaskę
miejscowych bogów.
Teraz położyła mu rękę na kolanie.
 Kto to może być?
Zbliżało się do nich dwóch ludzi. Jeden był wysokim, dobrze zbudowanym Stygijczykiem, zaś drugi
brunatnoskórym południowcem. Conan zesztywniał, szybko jednak zorientował się, że śniady
mężczyzna to nie Taharka, a najpewniej Shemita. Miał on włosy splecione w mnóstwo drobnych
warkoczyków, a brwi, policzki i podbródek znaczyły mu równoległe blizny.
Obaj nowo przybyli dosiedli się bez zaproszenia do stołu Kalii i Conana.
 Dowiedzieliśmy się, że podajecie się za wyjętych spod prawa  powiedział
bez ogródek Stygijczyk.
 Nie podajemy się. Jesteśmy nimi  odparł Conan.  Od jakiegoś czasu utrzymujemy się tylko z
naszych mieczy.
 Okoliczności zmusiły nas do ucieczki na Południe  dodała Kalia.  Ten kraj jest rozpaczliwie
spokojny. Słyszeliśmy, że jacyś ludzie naszego pokroju dobrze się tu urządzili. Chcielibyśmy się do
nich przyłączyć.
 Słyszał kto o dziewce podrzynającej gardła?  Shemita uśmiechnął się, obnażając spiłowane na
szpic zęby.
 Z drugiej strony, kto by ją podejrzewał?  zauważył Stygijczyk.
 Nie pożałujecie, jeśli nas przyjmiecie  powiedział Conan.  Wiemy jak się walczy i nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl