[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pobliżu ktoś się kłócił. Było mi niedobrze, nie dlatego, że bolały mnie plecy i że ledwie
mogłam oddychać, ale od strachu przed tymi głosami. Niemal czułam zapach zakurzonego
futerka mojego pluszowego króliczka, jak wtedy, kiedy leżałam zwinięta w kłębek i
słuchałam, jak ludzie, którzy byli całym moim światem, do mnie mówią. Byłam przerażona.
Owszem, zapewniali, że to nie moja wina, ale to nie złagodziło mojej rozpaczy.
Rozpaczy, którą musiałam zdusić, aż stała się częścią mnie. Bólu, który do mnie przylgnął.
Płacz w objęciach mamy świadczyłby o tym, że kocham ją bardziej. Akanie na ramieniu taty -
że to on jest najukochańszy. Przechlapane dorastać w taki sposób.
Ale to... to nie byli rodzice. To brzmiało jak kłótnia dzieciaków.
Zaczerpnęłam powietrza i przekonałam się, że łatwiej mi oddychać. Resztka mgły
zniknęła razem z mrowieniem i moje płuca poruszyły się, obolałe, jakby ktoś na nich siedział.
Gdy zdałam sobie sprawę, że mam zamknięte oczy, otworzyłam je i zobaczyłam coś
zamazanego i czarnego przed samym nosem. Czułam mocny plastikowy zapach.
- Miała szesnaście lat, kiedy wsiadła do tego samochodu. To twoja wina - usłyszałam
rozzłoszczony głos, młody, ale męski. Był dziwnie przytłumiony. Odnosiłam wrażenie, że ta
kłótnia trwa już od jakiegoś czasu, ale pamiętałam tylko jej strzępy zaplątane między
niespokojne myśli.
- Nie zwalisz tego na mnie - wtrąciła dziewczyna, równie cicho i z równą
determinacją. - Kiedy zdmuchnął jej świecę, miała siedemnaście. To ty nawaliłeś, nie ja.
Niech cię Bóg ma w opiece, miałeś ją tuż przed nosem! Jak mogłeś tego nie zauważyć?
- Nie zauważyłem, bo nie miała siedemnastu lat! - odpalił. - Kiedy ją namierzył, miała
szesnaście. Skąd miałem wiedzieć, że wziął ją na cel? Dlaczego ciebie tam nie było?
Nawaliłaś na całej linii.
Dziewczyna krzyknęła cicho, urażona. Było mi zimno. Gdy wzięłam głębszy oddech,
poczułam przypływ siły. Coraz bardziej bolało. Było mi tu duszno, oddech wracał do mnie
ciepłą falą. Nie było ciemno, to ja byłam w czymś.
- Ty mała szczeżujo! - wypaliła dziewczyna. - Nie mów mi, że to ja zawaliłam. Zmarła
jako siedemnastolatka. To dlatego mnie przy tym nie było. Nie zostałam zawiadomiona. Ale
ja się nie zajmuję szesnastolatkami - odparł on, coraz bardziej ostrym głosem. - Myślałem, że
on chce zdmuchnąć tego chłopaka. Nagle zrozumiałam, że czarne, zamazane coś, utrudniające
oddech, to plastikowa płachta. Poderwałam ręce i w przypływie strachu przebiłam przez nią
palce. Usiadłam spanikowana. Jestem na stole? Z pewnością to coś pode mną było
wystarczająco twarde, by być stołem. Zrzuciłam z siebie plastik. Przy brudnobiałych
wahadłowych drzwiach stała dwójka dzieciaków. Oboje odwrócili się zaskoczeni. Blada
twarz dziewczyny poczerwieniała, a chłopak cofnął się, jakby zawstydzony, że przyłapałam
ich na kłótni.
- O! - Dziewczyna odrzuciła za plecy długi ciemny warkocz. - Wstałaś. Cześć, jestem
Lucy, a to jest Barnaba. Chłopak spuścił wzrok i pomachał, zażenowany.
- Cześć - powiedział. - Jak się masz?
- Ty byłeś z Joshem. - Wskazałam na niego drżącym palcem. Kiwnął głową, wciąż nie
patrzył na mnie. Jego kostium marynarski wyglądał dziwnie przy szortach i koszulce na
ramiączkach dziewczyny. Oboje mieli na szyjach wisiorki z czarnymi kamieniami. Kamyki
były nijakie i nie rzucały się w oczy, ale moje spojrzenie powędrowało ku nim, bo były
jedynym elementem wspólnym dla tej dwójki. Nie licząc ich wzajemnego gniewu i
zaskoczenia na mój widok.
- Gdzie ja jestem? - zapytałam. Barnaba skrzywił się i zaszurał nogami po płytkach. -
Gdzie jest Josh? - Zawahałam się, bo dotarło do mnie, że jestem w szpitalu, ale... Zaraz. Czy
ja leżałam w plastikowym worku? - Jestem w kostnicy? Szamocząc się dziko, wyciągnęłam
nogi z worka i zeskoczyłam na podłogę; obcasy wystukały dziwny kontrapunkt, kiedy
złapałam równowagę. Na gumce wokół nadgarstka miałam plakietkę z nazwiskiem. Zdarłam
ją z ręki, wyrywając przy okazji parę włosków. Spódnica była rozdarta i poplamiona czymś
gęstym i tłustym. Byłam oblepiona błotem i trawą. Zmierdziałam polem i środkiem
antyseptycznym. No tak. Mogę się pożegnać z depozytem.
- Ktoś popełnił błąd. - Wepchnęłam plakietkę do kieszeni. Lucy prychnęła.
- Barnaba - powiedziała. Chłopak zesztywniał.
- To nie jest moja wina! - wykrzyknął, odwracając się do niej. - Miała szesnaście lat,
kiedy wsiadła do tego samochodu. Ja się nie zajmuję szesnastkami! Skąd miałem wiedzieć, że
to jej urodziny?
- Tak? Miała siedemnaście, kiedy umarła, więc to twój problem! Umarła? Czy oni są
ślepi?
- Wiecie co? - wysyczałam, coraz pewniej stojąc na nogach. - Możecie się kłócić,
dopóki słońce nie zmieni się w supernową, ale ja muszę znalezć kogoś i powiedzieć, że nic mi
nie jest. - Ruszyłam do brudnych dwuskrzydłowych drzwi.
- Madison, zaczekaj - szepnął chłopak. - Nie możesz.
- No to patrz - odparłam. - Tata będzie na kogoś strasznie wkurzony. Przeszłam obok
nich, ale kiedy pokonałam z sześć metrów, zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Zakręciło
mi się w głowie, więc oparłam się o pusty stół; ogarnęło mnie dziwaczne wrażenie. Dopadło
mnie znikąd. Poczułam skurcz w dłoni spoczywającej na stole, więc poderwałam ją, jakbym
się oparzyła; miałam wrażenie, że zimny metal dotyka moich kości. Czułam się... niepewnie.
Pomruk wentylacji przycichł. Nawet bicie mojego serca stało się jakieś odległe. Odwróciłam
się i przyłożyłam dłoń do piersi, chcąc, by przestała być taka dziwna. - Co... Barnaba, stojący
na drugim końcu pomieszczenia, wzruszył chudymi ramionami.
- Nie żyjesz, Madison. Sorry. Kiedy oddalasz się za bardzo od naszych amuletów,
zaczynasz tracić cielesność.
Wskazał wózek, na którym leżałam przedtem. Spojrzałam.
Straciłam dech. Kolana ugięły się pode mną i nieomal upadłam. Wciąż tam byłam.
Wciąż byłam na tym wózku. Leżałam w podartym worku, o wiele za mała i za blada, w
wykwintnej sukni ułożonej wokół mnie. Jestem martwa? Ale przecież czuję bicie serca. Moje
nogi i ręce osłabły i zaczęłam się osuwać. Głowa opadła mi bezwładnie.
- Cudownie. Mdleje - rzuciła sucho dziewczyna.
Barnaba rzucił się przed siebie, żeby mnie złapać. Jego ramiona objęły mnie w talii, i
gdy tylko mnie dotknął, wszystko wróciło gwałtownie: dzwięki, zapachy, nawet puls. Moje
powieki zatrzepotały. Barnaba był tuż. Z tak bliska wydawało mi się, że czuję od niego
zapach słoneczników.
- Zamknij się, co? - warknął do Lucy, powoli opuszczając mnie na podłogę. - Okaż
trochę współczucia. To twój zawód.
Zimno podłogi wsączało się we mnie, ale jednocześnie jakby otrzezwiło. Jak to
możliwe, że nie żyję? Czy, zmarli mdleją?
- Ja nie jestem martwa - powiedziałam niepewnie. Barnaba pomógł mi usiąść i oprzeć
się plecami o nogę stołu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl