[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dzieć, że czas i okoliczności nie pozwalają na wyjaśnienia, lecz Julian znowu
wyjrzał za klapę i wołał ordynansa. Miałem ochotę rzucić parę podkręconych pi-
łek na odsłonięty kort Luke a i sprawdzić, jaki wywołają efekt.
 No wiesz, na cześć premiera Begmy, Orkuza, i paru jego urzędników 
rzuciłem.
Czekał, gdy ja udawałem, że wolno popijam wino. Wreszcie opuściłem kubek.
 To wszystko  powiedziałem.
 Daj spokój, Merlinie. O co chodziło? Ostatnio byłem z tobą stosunkowo
szczery.
 Tak?
Przez chwilę nie wierzyłem, że uzna to za zabawne. Lecz w końcu i on się
roześmiał.
 Czasami młyny bogów mielą tak szybko, że przysypuje nas mąka 
stwierdził.  Może powiedziałbyś mi to za darmo? W tej chwili nie mam ni-
czego drobnego na wymianę. Czego on chciał?
 Będziesz pamiętał, że do jutra to informacja poufna?
 Dobrze. Co się stanie jutro?
 Arkans, diuk Shadburne, zostanie koronowany w Kashfie.
 Niech to szlag!  zaklął Luke. Spojrzał na Juliana, potem znów na mnie.
 To piekielnie mądry wybór ze strony Randoma  przyznał po chwili.  Nie
110
sądziłem, że tak prędko się włączy.
Przez kilkanaście sekund wpatrywał się w przestrzeń.
 Dziękuję  powiedział w końcu.
 To pomaga czy przeszkadza?  spytałem.
 Mnie czy Kashfie?
 Nie rozpatruję tego tak szczegółowo.
 I dobrze, bo sam nie wiem, jak to przyjąć. Muszę trochę pomyśleć. Przyj-
rzeć się z dystansu. Patrzyłem na niego. Uśmiechnął się.
 To naprawdę ciekawe  oświadczył.  Masz coś jeszcze?
 To wystarczy  odparłem.
 Tak, chyba masz rację  zgodził się.  Nie chcę przeciążać systemu. Nie
sądzisz, że utraciliśmy kontakt ze zwyczajnymi problemami?
 Nie, póki się znamy.
Julian opuścił klapę, wrócił do nas i podniósł swój kubek.
 Za chwilę przyniosą posiłek  oznajmił.
 Dzięki.
 Benedykt twierdzi, że mówiłeś Randomowi, jakoby Dalt był synem Obe-
rona.
 Istotnie  przyznał Luke.  W dodatku przeszedł Wzorzec. Czy to jakaś
różnica? Julian wzruszył ramionami.
 Nie pierwszy raz chcę zabić krewniaka  stwierdził.  Przy okazji, jesteś
chyba moim bratankiem?
 Istotnie. . . wuju.
Julian raz jeszcze zamieszał płynem w kubku.
 No cóż. . . witaj w Amberze  powiedział.  Ostatniej nocy słyszałem
banshee. Zastanawiam się, czy ma to jakiś związek.
 Zmiana  wyjaśnił Luke.  Wszystko się zmienia i płaczą po tym, co
zostanie utracone.
 Zmierć. Przepowiadają śmierć, prawda?
 Nie zawsze. Czasem ukazują się w momentach zwrotnych, dla dramatycz-
nego efektu.
 Szkoda  mruknął Julian.  Ale zawsze można mieć nadzieję.
Zdawało mi się, że Luke chce coś odpowiedzieć, ale Julian odezwał się pierw-
szy.
 Dobrze znałeś swojego ojca?  zapytał. Luke zesztywniał lekko.
 Może nie tak dobrze jak inni. Sam nie wiem. Był jak handlowiec. Stale
pojawiał się i odjeżdżał. Zwykle nie zostawał z nami na długo.
Julian pokiwał głową.
 A jaki był przed śmiercią?  spytał. Luke przyglądał się swoim dłoniom.
111
 No cóż, nie był całkiem normalny, jeśli o to ci chodzi  przyznał po chwili.
 Wspomniałem już o tym Merlinowi: moim zdaniem proces, który miał obda-
rzyć go mocą, wpłynął też na równowagę umysłu.
 Nigdy o tym nie słyszałem. Luke wzruszył ramionami.
 Szczegóły nie są takie ważne. . . liczą się efekty.
 Więc mówisz, że przedtem nie był złym ojcem?
 Nie wiem, do licha. Nie miałem innego, żeby ich porównać. Czemu pytasz?
 Z ciekawości. To część jego życia, której zupełnie nie znałem.
 A jakim był bratem?
 Nie żyliśmy ze sobą zbyt dobrze  rzekł Julian.  Dlatego staraliśmy się
nie wchodzić sobie w drogę. Ale był sprytny. I utalentowany. Miał smykałkę do
sztuki. Próbowałem ustalić, co mogłeś po nim odziedziczyć.
Luke rozłożył ręce.
 Nie mam pojęcia.
 Zresztą to nieważne.  Julian odstawił kubek i spojrzał w stronę wyjścia
z namiotu.  Powinni już przynieść ci jedzenie.
Ruszył w tamtą stronę. Słyszałem bębniące o brezentowy dach maleńkie
kryształki lodu i warknięcia na dworze: koncert na wiatr i piekielnego psa. Przy-
najmniej żadnych banshee. Na razie.
Rozdział 9
Szedłem o krok za Lukiem, kilka metrów z lewej strony, utrzymując równe
tempo z maszerującym po prawej Julianem. Pochodnia, którą niosłem, była wiel-
ka  prawie dwa metry smolistego drewna, zaostrzonego na końcu dla łatwiej-
szego wbicia w ziemię. Trzymałem ją w wyciągniętej ręce, gdyż oleiste płomienie
kołysały się i strzelały na wszystkie strony, zgodnie z kapryśnymi podmuchami
wiatru. Ostre, lodowate płatki padały mi na policzki, czoło, dłonie; niektóre cze-
piały się brwi i rzęs. Mrugałem gwałtownie, gdy żar pochodni roztapiał je i woda
ściekała mi do oczu. Sucha trawa pod nogami chrzęściła i kruszyła się przy każ-
dym kroku. Wprost przed sobą widziałem zbliżające się wolno dwie inne pochod-
nie i niewyrazną postać idącego między nimi człowieka. Zamrugałem czekając, aż
płomień jednej czy drugiej z nich pozwoli mi lepiej się przyjrzeć. Raz tylko mia-
łem do tego okazję, bardzo krótko, przez Atut. Jeszcze w Arbor House. W blasku
ognia jego włosy wydawały się złociste, nawet miedziane; pamiętałem jednak, że
w świetle dziennym były popielatoblond. Oczy, przypomniałem sobie, miał zie-
lone, choć teraz nie mogłem tego dostrzec. Po raz pierwszy jednak zobaczyłem,
że jest wysoki. . . albo wybrał sobie bardzo niskich towarzyszy. Wtedy był sam
i nie miałem go z kim porównać. Kiedy sięgnął do niego blask naszych pochod-
ni, dostrzegłem, że ma na sobie ciężką, zieloną kurtę bez rękawów i kołnierza,
a pod spodem coś czarnego i też ciężkiego, z rękawami wsuniętymi w zielone
rękawice. Spodnie były czarne, podobnie jak wysokie buty; płaszcz czarny, ob-
szyty szmaragdową zielenią, która odbijała światło, kołysząc się w zmiennych,
oleistych pejzażach żółci i czerwieni. Na łańcuchu na szyi nosił ciężki, okrągły
medalion, chyba złoty. I chociaż nie mogłem rozróżnić szczegółów, byłem pe-
wien, że przedstawia Lwa rozrywającego Jednorożca. Stanął o dziesięć  dwa-
naście kroków przed Lukiem, który zatrzymał się o sekundę po nim. Dalt machnął
ręką i jego ludzie wbili w ziemię końce pochodni. Julian i ja zrobiliśmy to samo
i stanęliśmy obok, jak tamci. Wtedy Dalt skinął Luke owi głową i obaj ruszyli do
przodu. Spotkali się pośrodku utworzonego przez płomienie kwadratu. Chwyci-
li się za prawe przedramiona, spojrzeli sobie w oczy. Luke stał tyłem do mnie,
ale widziałem twarz Dalta. Nie zdradzała żadnych emocji, ale wargi już się po-
113
ruszały. Nie słyszałem ani słowa  z powodu wiatru i tego, że umyślnie mówili
cicho. Przynajmniej mogłem w końcu ocenić wzrost Dalta. Luke miał jakieś metr
osiemdziesiąt pięć, a Dalt był od niego wyższy o pięć, może dziesięć centyme-
trów. Zerknąłem na Juliana, ale nie patrzył w moją stronę. Zastanawiałem się, ile
par oczu obserwuje nas w tej chwili z obu stron.
Julian nigdy nie był osobą odpowiednią dla sprawdzania reakcji emocjonal-
nych. Po prostu przyglądał się rozmawiającym, obojętnie i nieruchomo. Przyją-
łem tę samą postawę. Mijały minuty. Padał śnieg.
Po długiej chwili Luke odwrócił się i ruszył ku nam.
Dalt zbliżył się do jednego ze swoich ludzi. Luke zatrzymał się między nami,
a Julian i ja podeszliśmy do niego.
 Co się dzieje?  spytałem.
 Znalazłem chyba sposób rozwiązania tej sprawy bez wojny.
 Zwietnie. Co mu sprzedałeś?
 Pomysł, żeby stoczył ze mną pojedynek, który zdecyduje, co będzie dalej.
 Rany boskie, Luke!  zawołałem.  Ten facet to zawodowiec. I z pew- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl