[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gideon zamarł, pewien, że Tabby spełniłaby swoją grozbę. Kiedy młodzi
ludzie oddalili się, powiedział:
- Aresztuję cię lub zabiję. Wybieraj.
Nie przejawiła strachu, uśmiechnęła się szerzej i nagle uśmiech zniknął, a
jej twarz się przeobraziła.
- Chodz ze mną.
Gideon wyciągnął rękę, zdecydowany złapać ją za przegub i posłać
śmiertelną dawkę elektryczności wprost do serca. Nikogo do tej pory w ten
sposób nie zabił, ale ten potwór w ludzkiej skórze nie zasługuje na nic innego.
Zanim zdążył jej dotknąć, błyskawicznym ruchem sypnęła mu w twarz
jakiś proszek. Mikroskopijne ziarenka wpadły mu do oczu, ust i nosa - w jednej
sekundzie przestał widzieć i stał się półprzytomny. Nie trafił, a ona zamachnęła
się nożem. Był to dobrze wymierzony cios, którego się nie spodziewał. Ostrze
wbiło się głęboko w udo.
Gideon zachwiał się i upadł na trotuar. Tabby wzięła kolejny zamach, lecz
tym razem nie wycelowała precyzyjnie. Gideon cofnął rękę i czubek noża
zaledwie drasnął jego skórę, zostawiając na niej krwawą rysę. Tabby nie zdołała
odciąć małego palca, który najwyrazniej chciała zabrać. Zaklęła i rzuciła się do
ucieczki.
Półleżąc na chodniku, podniósł rękę i przygotował się do posłania w ślad
za nią błyskawicy. Jednak się zatrzymał. Zwiat przed oczami falował. Nie był
pewien, jak wiele osób w kawiarni zwróciło uwagę na wydarzenia na bulwarze.
Jeśli zabije Tabby, w jaki sposób ustali, skąd uzyskała wiedzę o jego
umiejętności kontaktowania się ze zmarłymi? Ile osób zabiła i dlaczego?
Nie może dopuścić do tego, by uciekła. Znowu wycelował rękę w
kierunku uciekającej i zmobilizował więcej energii, niż kiedykolwiek wymierzył
w kierunku innego człowieka, jednak znowu się powstrzymał. Znajomy głos
- 76 -
S
R
wzywał go po imieniu. Raintree! Młoda para, która mijała go przed chwilą,
zatrzymała się, i chłopak zasłonił znikające w oddali plecy Tabby. Zwiat zaczął
wirować.
Nie wiadomo skąd pojawiła się nad nim Hope z pistoletem z ręku.
- Dobrze się czujesz?
- Co tu do diabła robisz? - Powinien był się domyślić, że Hope nie
odpuści i będzie go śledzić.
Ta kobieta ma talent do pojawiania się tam, gdzie nie powinna.
- Wezwij pomoc! - zawołała, podejmując pościg.
Gideon oparł się plecami o balustradę i przyjrzał ranie na udzie. Zagoi się,
ale nie tak szybko jak zadrapanie na dłoni, które już zaczęło znikać. Ostrze
weszło głęboko, stracił wiele krwi. Ucisnął udo dłońmi, by zatamować jej
upływ. W każdym innym okresie roku pojechałby na pogotowie, ale teraz nie
mógł tego zrobić. W tygodniach poprzedzających równonoc wiosenną lub
jesienną, oraz letnie i zimowe przesilenie, jego moc wzrastała do tego stopnia,
że trudno ją było kontrolować. Stanowiłby śmiertelne zagrożenie dla delikatnej
aparatury medycznej.
Próbował zachować trzezwość myśli. Seryjna morderczyni poznała jego
sekret. To koszmar. Tabby nie musi już krążyć z miasta do miasta. Będzie się
bawiła z nim w chowanego, przysyłając mu kolejne udręczone dusze swych
ofiar, domagające się sprawiedliwej kary dla psychopatki. Ta gra ustanie
dopiero ze śmiercią jego lub Tabby. W głowie miał kompletny zamęt. Każdy
ruch wymagał wysiłku. To nie była reakcja na zranienie, krwotok nie był
niebezpieczny dla jego życia. Czuł działanie narkotyku, którym obsypała mu
twarz. Ucisnął ranę mocniej. Udo przeszył nieznośny ból.
Zwiatła w kawiarni rozjaśniły się i zamigotały. Lampy uliczne zachwiały
się nad jego głową. Ich obraz zaczęła przesłaniać mgła. Serce pracowało
- 77 -
S
R
nierytmicznie. Jakąś częścią swego umysłu Gideon wiedział, że powinien się
podnieść, ale mięśnie nie chciały go posłuchać. Ciało było ciężkie jak ołów, a on
nie mógł się na niczym skoncentrować. Jest zle. Bardzo zle.
Z mroku wyłoniła się Hope. Poruszała się wolniej niż wtedy, gdy ścigała
napastniczkę, ale i tak bardzo szybko. Jakim cudem biega w butach na
obcasach?
- Zgubiłam ją - oznajmiła zadyszana. - Do licha, miałam ją jak na
talerzu... - Pokręciła głową z niedowierzaniem i frustracją. Przykucnęła obok. -
Wyglądasz fatalnie. Wezwałeś posiłki i karetkę?
- Nie - szepnął zdrętwiałymi wargami.
- Nie zadzwoniłeś? Do diabła, Raintree... Złapał ją za rękę, zanim wybrała
numer.
- Niepotrzebny szpital. Niepotrzebna pomoc. Zabierz mnie do domu.
- Do domu! - Odsunęła jego dłoń i zerknęła na ranę. - Mowy nie ma.
Muszę cię zawiezć do lekarza.
- Nie mogę.
- Musisz jej wszystko wyjaśnić - wtrąciła się Lily Clark.
- Nie mogę.
- Zrozumie - dodała Lily niemal ze współczuciem.
- Nie zrozumie. - Gideon czuł tylko, że ma mętlik w głowie. - Nikt nie jest
w stanie tego zrozumieć.
- Co zrozumie? - Hope zaczęła się niepokoić. - Raintree, tylko nie
zaczynaj tu majaczyć. - Starała się oswobodzić rękę z telefonem komórkowym i
wezwać pogotowie.
Może Lily ma rację. Od bardzo dawna strzegł swej tajemnicy, a jednak
Tabby ją odkryła. Może jego sekrety przestały być sekretami? Spojrzał na bladą
twarz zjawy, którą widział tylko on.
- Może masz rację. Może powinienem powiedzieć prawdę. Pomyśli, że
zwariowałem.
- 78 -
S
R
Rudowłosy duch położył mu rękę na czole. Poczuł wyrazny chłód.
Codziennie widywał zmarłych i rozmawiał z nimi, ale bardzo rzadko go
dotykali.
- Nie bądz taki jak ja - szepnęła Lily. - Nie ukrywaj się przed światem.
%7łyj pełną piersią i zostaw wielką wyrwę w tym świecie, kiedy przyjdzie na
ciebie pora. Powiedz jej.
- To nie jest dobry pomysł.
- Raintree, przestań. Przerażasz mnie. - W głosie Hope brzmiała troska.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pokrewne
- Strona Główna
- Howard Linda Mackenzie 04 Sunny
- Conrad Linda Milosc i czary
- Brian W Jones The Emperor Domitian (pdf)
- James Herbert Nawiedzony
- Moore Viviane Ludzie wiatru
- Jerome_K._Jerome_ _Trzech_panów_w_śÂódce
- Brian Lumley [Necroscope 13] [E Branch 03] Avengers v1.0
- Anthony de Mello Minuta madrosci
- LondyśÂski pocaśÂunek
- Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 ChśÂód
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- sklep-zlewaki.pev.pl