[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pytając, wyciągnął z torebki jeden z jej batonów.
-No i co, Sunny?- Mówiłem, że dziś wieczorem zjemy razem
kolację!
Uśmiechnął się, błysnęły białe zęby, a w policzku pojawił się
ten cudowny dołeczek... Sunny już nie miała wątpliwości. Na
pewno zakochała się w nim, ot tak, troszeczkę. Trudno.
Widocznie koniecznie potrzebowała teraz gdzieś zakotwiczyć
swoje roztrzęsione jeszcze emocje.
Postanowiła, że na razie nie będzie się przejmowała stanem
swoich emocji i pozwoliła sobie na cudowny luksus
rozkoszowania się chwilą. Każde z nich zjadło po batonie,
jadalnym, owszem, co wcale nie oznaczało, że smacznym.
Potem napili się wody i wszystko, oprócz koców, zapakowali z
powrotem do torby. Bo na te batony, jakie są takie są, ktoś
jednak może się połaszczyć, na przykład zabłąkany kojot. A
torba, z braku miejsca w namiocie, miała nocować na dworze.
-Jeszcze wcześnie - powiedział Chance, spoglądając na
zegarek. - Ale może schowajmy się już do namiotu, zanim
zrobi się prawdziwy ziąb. Wtedy trudno się będzie rozgrzać.
Proponuję rozłożyć mój koc, a przykryjemy się twoimi kocami.
Szybko ściągnął swoje mocne buty, chwycił za koc i wsunął
się z nim do środka.
-W porządku! - krzyknął. - Wchodz! Nogami do przodu!
Podała mu swoje buty, potem usiadła, wysunęła nogi i w ten
nietypowy sposób znalazła się w środku namiotu. Chance leżał
już, dzięki temu wiedziała, gdzie ma się ulokować. Manewr
wcale nie był łatwy i nie udało się, niestety, uniknąć drobnych
potknięć. Spódnica zadarła się do góry, poza tym ściągnęła koc
w jednym rogu i z trudem udało się go znowu wygładzić.
Kiedy umościła się już jako tako, Chance wyciągnął zza paska
pistolet i położył go sobie za głową. Duży czarny pistolet
56
automatyczny, kaliber 45 albo 9 mm, czyli jeden z
największych. Taki pistolet Sunny też wypróbowała, był dla
niej jednak zbyt ciężki i nie mogła nim operować swobodnie.
Dlatego zdecydowała się na kaliber mniejszy.
Chance nakrył ją kocem. Przez chwilę oboje układali się
jeszcze, próbując znalezć możliwie najdogodniejszą pozycję.
Sunny starała się skurczyć jak najbardziej, w rezultacie ułożyła
się na boku, z ręką podłożoną pod głowę.
-Gotowa? - spytał Chance.
-No... powiedzmy. Zgasił latarkę i w namiocie zapadła
ciemność, gęsta, jak w jakiejś pieczarze.
-Chwała Bogu, że nie mam klaustrofobii - stwierdziła Sunny.
-Ciemność jest dobra, Sunny. Ona czasami daje poczucie
bezpieczeństwa.
Rzeczywiście. Tak było, ale nie z powodu ciemności. Czuła
się bezpieczna, bo po raz pierwszy w swoim życiu miała
pewność, że - oprócz tego mężczyzny obok - nikt nie wie,
gdzie ona teraz jest. Nie musiała sprawdzać zamków w
drzwiach ani upewniać się, czy jest tu jakieś zapasowe wyjście.
Będzie mogła spać głęboko, a nie jak zając, tak lekko, że
czasami miała wrażenie, jakby całą noc nie zmrużyła oka. Nie
musiała się martwić, czy ktoś nie idzie za nią albo czy telefon
nie jest na podsłuchu. Owszem, jak zawsze, niepokojąca była
każda myśl na temat Margrety. Ale teraz, w tej niebywale
komfortowej chwili, starała się myśleć tylko pozytywnie. A
więc jutro Chance naprawi samolot i będą mogli stąd odlecieć.
Przesyłka do Seattle nie dotrze, co prawda, w terminie, ale tym
naprawdę nie warto się przejmować, zważywszy fakt, że
zamiast rozbić się o skały, wylądowali szczęśliwie w wąskim
kanionie. Mogło skończyć się tragicznie, dlatego była głęboko
wdzięczna, że los pozwolił jej pozostać w jednym kawałku, a
warunki, w jakich nagle się znalazła, są całkiem znośne.
Całkiem, ale nie do końca. Bo jednak nie udało jej się znalezć
w miarę wygodnej pozycji. Ziemia była twarda jak skała. Bo i
była to skala, przykryta cienką warstwą ziemi. A jednak, mimo
dyskomfortu, poczuła, że jej powieki robią się ciężkie. Ten
57
dzień, nie ma co się oszukiwać, był wykańczający... Ziewnęła i
już prawie półprzytomna spróbowała podłożyć sobie drugą
rękę pod głowę, przy okazji zupełnie niechcący wymierzając
Chance'owi potężną sójkę w bok.
-Prze... przepraszam.
Próbowała zwinąć się w maleńki kłębuszek.
Znów niefortunnie. Bo rezultat był taki, że rąbnęła Chance'a
kolanem.
-A niech to... jaki tłok. Chyba położę się na tobie.
Jasność umysłu wróciła natychmiast. Ten drewniany,
półprzytomny głos był jej, jej własny. Co ona plecie...
Otworzyła usta, żeby przeprosić, ale w ciszy namiotu rozległ
się męski głos, niski i głęboki.
-A może odwrotnie?- Ja... na tobie?
Oprzytomniała jeszcze bardziej. Nagle, w jednej sekundzie,
stała się nieprawdopodobnie świadoma obecności tego
mężczyzny. Każdego skrawka jego ciała. I tej jakby obietnicy,
która zadzwięczała w jego głosie. Przecież oni już się całowali,
choć to można określić jako nerwową reakcję, nieprzemyślaną
i gwałtowną, po pełnych grozy chwilach. Podobno
niebezpieczeństwo działa również jak afrodyzjak. Ale teraz to
co innego. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, nikt niczego
nie musi odreagowywać. Teraz ona leży w ciemności, słucha [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl