[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Po jakimś czasie nabrała nadziei, \e mo\e ju\ teraz, trochę
nasycony meczem, raczy na nią spojrzeć. Ograniczył się
jednak do zaproponowania jej lemoniady, kiedy akurat
przechodził handlarz. Wdzięczna, \e poświęcił jej choć trochę
uwagi, przyjęła napój, choć w ogóle nie miała na niego
ochoty.
Po następnej godzinie, kiedy tłum wstał, Jenny ju\ niczego
się nie obawiała ani na nic nie miała nadziei. Frank zaprosił ją
na mecz baseballu, bo wiedział, \e ona to lubi, po prostu. Nie
był to punkt programu jakiejś batalii uwodzenia jej. Tylko
dlaczego czuła się taka zawiedziona, je\eli twierdziła, \e nie
chce, by rozwijał się między nimi jakiś bli\szy związek?
Myślała o tym wszystkim jeszcze po skończonym meczu.
Nagle uradowany wynikiem Frank podskoczył, chwycił ją i
podrzucił w powietrze. Jego entuzjazm był zarazliwy. Pękali
razem ze śmiechu, a\ nagle spowa\nieli. Przecie\ trzymali się
w objęciach.
Kiedy ją opuszczał na ziemię, ich ciała zetknęły się i znów
poczuła, \e płonie. Straciła oddech. Na szczęście Frank nie
miał zamiaru wypuścić jej z objęć. Gdyby to zrobił, kolana by
się pod nią ugięły.
Patrzył na nią, niebieskie oczy pociemniały mu z
po\ądania. Jej serce biło jak szalone.
- A niech to - mruknęła, kiedy przestała ju\ walczyć z
własnymi uczuciami.
- Wiem, o co ci chodzi - zaśmiał się Frank.
- Specjalnie to robiłeś?
- Co?
- Tak długo się do mnie nie zbli\ałeś?
- Pewien znawca mi doradził, \e długie oczekiwanie mo\e
zdziałać cuda.
- Frank, nie... - szepnęła ostrzegawczo, lecz bez
przekonania.
- Nie trać czasu na mówienie o tym - uśmiechnął się. - I
tak nie wygrasz. Udowodnię ci, \e to, co mamy, nie zniknie
sobie ot tak, w ciągu paru godzin, \e to nie jest jakaś dziwna
zale\ność między pacjentem a rehabilitantką. Kocham cię,
Jenny, i któregoś dnia będziesz musiała po prostu to
zaakceptować.
Oczywiście, \e chciała to zaakceptować. Och, Bo\e, jak
bardzo chciała. Lecz poniewa\ los zadał im obojgu po kilka
bolesnych ciosów, nie ufała mu, \e tym razem postąpi inaczej.
ROZDZIAA DZIESITY
Minęły trzy tygodnie od meczu, zanim Frankowi udało się
przekonać Jenny, \eby spotkała się z nim gdzieś poza
szpitalem. Ciągle przejawiała zatrwa\ający brak zaufania do
niego. Był przekonany, \e wynikał on z lęku przed
po\ądaniem, jakie w nim wzbudzała. Gdyby nie fakt, \e
znajdowali się na stadionie, na pewno by mu tak łatwo nie
umknęła. Przynajmniej pocałowałby ją tak, jak tego pragnął.
- Słuchaj, walczę tu o \ycie - przekomarzał się z nią, bo
zauwa\ył, \e ona czuje się swobodniej, kiedy rozmawiają
\artobliwym tonem. - Co ci szkodzi jedno popołudnie?
Przecie\ chyba ufasz sobie i wiesz, \e się na mnie nie rzucisz?
- To nie ja stwarzam problemy.
- No więc załó\ mi kajdanki.
- Chyba nie musimy się posuwać a\ tak daleko -
uśmiechnęła się.
- Widzę, \e się wahasz. To ju\ dobrze. Co ci mo\e pomóc
w podjęciu decyzji? Obietnica pisana krwią? Przyzwoitka?
Mogę poprosić Karyn, \eby przyleciała i dotrzymała ci
towarzystwa. Cieszyłaby się, \e mo\e mnie trochę
potorturować. Twierdzi, \e kiedy się spotykała z Bradem,
kompletnie zatrułem im \ycie.
- W jaki sposób? - spytała zafascynowana. - Byłeś
nadopiekuńczy?
- Mo\e trochę - przyznał. - Chce wyrównać rachunki. No
więc wystarczy jedno twoje słowo, a mogę ją zaprosić.
- Nie, chyba mogę ci ufać.
- Naprawdę twoje zaufanie powala mnie z nóg.
- Nie kpij sobie. A w ogóle to jeszcze nie skończyłam.
Mogę się z tobą umówić, ale tylko pod warunkiem \e ja
zdecyduję, co będziemy robić. Bo musi to być coś związanego
z twoją rehabilitacją.
Frank jęknął, ale zgodził się.
- Przystanę na wszystko. Ale co to będzie?
- Zobaczysz. Niedziela po południu. O trzeciej. Przygotuj
się. Ja po ciebie podjadę.
Frank był tak zachwycony uwodzicielskim chochlikiem w
jej oku i wizją tego, co mo\e mu się z Jenny udać, \e całkiem
zapomniał, i\ cała rodzina tradycyjnie w niedzielę jada razem
obiad. Potem, kiedy matka zadzwoniła wieczorem, \eby mu
jak zwykle o tym przypomnieć, zebrał się na odwagę, \eby
tym razem odmówić.
- Mamo, nie mogę, mam wa\ne spotkanie. Na ułamek
sekundy zapadła w słuchawce cisza.
- Wa\ne? - powtórzyła matka wyraznie zafascynowana. -
To przyprowadz ją. Nie ma problemu.
- Jest problem, bo to ona wszystko zaplanowała.
- Co zaplanowała?
- Nie wiem. To niespodzianka.
- No to ty zrób jej niespodziankę i powiedz, \e
przyjdziecie tutaj. To Jenny?
- Tak.
- Cudownie. Naprawdę będzie pasowała. O czwartej. Jak
zwykle.
I odło\yła słuchawkę, zanim zdą\ył cokolwiek
powiedzieć. Mo\e uda im się jakoś pogodzić dwie rzeczy?
Mo\e Jenny nie miałaby nic przeciwko temu, by się znalezć
wśród jego rodziny. Chocia\ perspektywa poddania jej
ró\nym zabiegom ze strony braci wcale mu się nie
uśmiechała. Subtelność nie była ich główną cechą. A Jenny i
tak jest dostatecznie płochliwa.
Nie minęło pięć minut, kiedy znów zadzwonił telefon.
- Frank?
Serce gwałtownie mu zabiło, więc jak mógł wątpić, czy to
Jenny, nawet gdyby nie rozpoznał nieśmiałego tonu jej głosu.
A taki ton miała tylko wówczas, gdy rozmawiali o ich
związku. Kiedy tematem była rehabilitacja, nie zdarzało jej się
to nigdy.
- Hej. Przecie\ dopiero się widzieliśmy. Mam więc
nadzieję, \e nie dzwonisz po to, by odwołać randkę?
- Nie jestem pewna. Bo właśnie zadzwoniła do mnie twoja
mama i niczego ju\ nie rozumiem.
Frank przeklął w duchu. Powinien się domyślić, \e mama
nie pozostawi decyzji losowi.
- A co chciała?
- Powiedziała, \e chce mnie osobiście zaprosić na obiad w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl