[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jej dobra. I chociaż przekonał większość otoczenia, że nic się nie zmieniło, były
przynajmniej dwie osoby, które miały inne zdanie.
Rozdział dziewiąty
Kiedy dojechali do Durham, dla Rhoese stało się jasne, że starannie pielęgnowany plan
zemsty z zimną krwią sprawia więcej kłopotu jej samej niż mężczyznie, w którego był
wymierzony. Musiała niechętnie przyznać przed sobą, że czy się jej podoba, czy nie, jest
po uszy zakochana i nie ma na to rady. Ze wszystkich sił próbowała sobie
wyperswadować to uczucie, lecz bez większego skutku. Bóg jeden wie, że bardzo wiele
argumentów przemawiało przeciwko jej mężowi, a tylko kilka za, z których większość
nie miała sensu w świetle dnia. Był Normanem, człowiekiem, który chciał jedynie
odebrać jej wszystko, co miała; a poza tym był mężczyzną, który oświadczył, że nigdy
nie zdobędzie jego serca, i który podejrzewał, że próbowała go omamić napojem
miłosnym. Cóż, dobrze by się ubawił, gdyby znał prawdę. Wyobrażała sobie, jakby się
uśmiał, wiedząc, że naprawdę go pokochała po wszystkich swoich pogróżkach i
przepowiedniach. Co gorsza, jego triumf byłby ostateczny, gdyby się domyślał,
że to ona przechodzi wszystkie szykowane dla niego męki, bo sama wypiła swój własny
napar.
Do spokoju jej ducha nie przyczynił się też rozwój wypadków minionej nocy, kiedy to
podczas postoju jego ludzie wyrzucili angielską rodzinę z domu w Bishops Oakland, że-
by go zająć. Była tym mocno przybita, ale całkiem bezradna i spędzili noc w krytej
strzechą sieni, przypominającej jej własną w Toft Green, podzielonej na części osłonięte
zasłonami, przez które prześwitywał ogień z kominka. Spała na stosie futer w
ramionach Judea, słysząc kaszel, chrapanie i szepty wszystkich dookoła i bojąc się, że
najdelikatniejsze ich pieszczoty również będą słyszane. Jednak Jude tylko przypomniał
jej półgłosem, że go potrzebuje, co nie dało jej żadnej nadziei na wyczekiwaną zmianę
jego uczuć. Ale miał rację. Potrzebowała go.
Nazajutrz rano, mając w pamięci wrogie spojrzenia wyrzucanych z domu ludzi, Rhoese
starała się wyglądać przepraszająco i bezradnie, kiedy wyruszyli w ostatni odcinek
podróży. Tym razem jednak nie śmiała ofiarować pieniędzy, bojąc się, że zostaną
odrzucone jej w twarz. Dojechali do Durham w południe i zostali zakwaterowani w
pałacu biskupa, odbudowanym po głośnym pożarze w 1069 roku, w którym spłonął nie
tylko cały budynek, ale również znajdujący się w środku mężczyzni. Ci, którzy zginęli,
byli co do jednego Normanami, łącznie z okrutnym nowym gubernatorem, przysłanym
tu dla pokazania buntownikom z północy, gdzie ich miejsce. Ten akt odwetu
sprowadził całe wojsko króla Wilhelma, dowodzone przez niego samego, w celu
likwidacji każdej wioski, każdej istoty ludzkiej, zwierzęcia i zbiorów pomiędzy Yorkiem
a Durham. Dziewiętnaście lat pózniej okoliczni mieszkańcy nadal leczyli rany i choć
Rhoese była zbyt młoda, by pamiętać tamte tragiczne wydarzenia, wielu ludzi
poprzysięgło nigdy ich nie zapomnieć. Oprócz grupki rebeliantów na mokradłach w
pobliżu Ely i ich przywódcy Herewarda nikt nie podejmował już prób buntu przeciwko
nowemu normańskiemu królowi, choć kto wie, ile planów upadło z powodu braku
funduszów na stworzenie armii.
Nowy pałac biskupa był bardziej imponujący niż poprzedni: miał grube kamienne
ściany i arkady podtrzymywane bogato zdobionymi kolumnami, masywne belkowane
sufity i kamienne schody na zewnątrz, po których weszli na pierwsze piętro z
przedsionkami, bocznymi komnatami i kaplicami. Rhoese mimo woli porównała w
myśli ten okazały majestat z prostotą jej własnego domostwa i zabudowań w zagrodzie.
Nikt nie spodziewał się, że biskup-renegat przyjdzie ich powitać, ale wyszedł im na
spotkanie, jakby wiedział o ich przyjezdzie. Co w pewnym sensie było prawdą dzięki
skomplikowanej sieci posłańców, którzy, sowicie opłacani, donosili mu o wszystkim, co
się dzieje i co ma nastąpić. Jakby nigdy nic, uśmiechnął się uprzejmie na widok jezdzców
na koniach, wozów ciągnionych przez woły i koni jucznych wlewających mu się na
dziedziniec w samo południe. Jako wielbiciel pięknych kobiet szczególnie ciepłym
uśmiechem obdarzył Rhoese i nikt by nie zgadł po tym powitaniu, że zaraz ma zostać
pojmany za zdradę.
Przybyli w samą porę na południowy posiłek i znów nic nie wskazywało na to, że ich
przybycie sprawiło kłopot kucharzom albo że ponad sto dodatkowych miejsc w sali ja-
dalnej zepsuło kalkulacje szambelana. A jeśli Rhoese sądziła, że może być jedyną kobietą
w tym towarzystwie, to biskup wyprowadził ją z błędu, bez skrępowania
przedstawiając jej Anneys dAbbeville, której władcze maniery i intrygującą urodę
podkreślała jeszcze uniżoność służby, traktującej ją jak kogoś bardzo ważnego.
Anneys dAbbeville i biskup William tworzyli osobliwą parę: ona wyższa, szczuplejsza i
o wiele młodsza, on w średnim wieku, siwiejący i łysawy, o łagodnej twarzy, niemniej z
wyrazem sprytu w głęboko osadzonych oczach. Ona była czarnowłosą Junoną o
napiętych rysach bez uśmiechu, co Rhoese od razu wzięła za wrogość, ale Flambard
położył na karb niepewności jej pozycji. W gruncie rzeczy wychodziło na to samo.
Anneys dAbbeville zmierzyła głównych gości przenikliwym spojrzeniem spod
wpółprzymkniętych powiek, po czym jej oczy spoczęły na Rhoese, szacując rywalkę.
Obrzuciła ją wzrokiem od stóp do głów, jakby chciała jasno podkreślić swoją wyższość,
w razie gdyby ta lady z Yorku miała jakieś wątpliwości.
Czy to z powodu naturalnej pozycji obronnej, jaką przybierała pośród Normanów, czy z
powodu nowo zdobytej pewności jako żona Judea po ostatnich niezwykłych dwu-
dziestu czterech godzinach, Rhoese bez mrugnięcia wytrzymała jej spojrzenie, co
przyniosło niespodziewany sukces, gdyż tamta speszona odwróciła wzrok. Po tym
zwycięstwie Rhoese zerknęła na Flambarda, którego wolne przymknięcie powiek
powiedziało jej więcej o użyciu siły, niż zdążył wyjawić słowami.
Ośmielona, poszła za ciosem.
- D'Abbeville? - spytała. - Gdzie dokładnie leży Abbeville?
- Niedaleko Amiens - padła przyciszona odpowiedz.
- Och, nad rzeką Somme? W pobliżu St Valery, gdzie, jak słyszałam, książę Wilhelm stał
ze swoim wojskiem, póki wiatr się nie zmienił? Podobno jest tam bardzo płasko.
- I cieplej niż tutaj - odparła rozmówczyni niezbyt przyjaznym tonem.
- Więc zapewne z chęcią tam wrócisz, pani. Zakończywszy tę krótką i znamienną
potyczkę ku swej chwale, Rhoese podchwyciła spojrzenie Flambarda, który nie
spuszczał z niej oczu, błyszczących śmiechem, choć zachował kontrolę nad ustami.
- Jego konkubina - szepnął, kiedy eskortowano ich na drugi koniec zatłoczonej sali. - Z
całą pewnością.
- A więc nie znasz jej osobiście, panie? - dopytywała się Rhoese.
- Ja nie, ale twój mąż ją zna, pani.
Przeszli oboje pod łukiem, a potem musieli iść pojedynczo aż do następnej dużej
komnaty.
- Skąd to wiesz, panie? - spytała Rhoese, kiedy się zrównali.
- Zauważyłem, jak na siebie spojrzeli. Widać było, że się znają.
Poczuła nagle wzbierającą falę mdłości i strach, zupełnie nieproporcjonalny w stosunku
do jego niewinnych słów. Czy to śmiertelna choroba zwana zazdrością? Niech diabli
porwą tego spostrzegawczego kapelana. Dlaczego musiał jej to powiedzieć? A może się
myli?
- Rzeczywiście? - rzuciła lekko. - Choć Durham leży tak daleko? No, no.
- To ładna kobieta - zauważył Flambard, jakby to wszystko tłumaczyło. - A Abbeville [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl