[ Pobierz całość w formacie PDF ]

symbolem Unii Europejskiej.
Ups, w kasie lotniska pomylili się i wydali mi za dużo pieniędzy. Zapytałem, czy to
wystarczy.
Samochód gwałtownie zahamował, a ja omal nie rozwaliłem głową przedniej szyby.
Potem taksówkarz mnie skasował. Chciałem się z nim jakoś dogadać, ale zdecydowanie
odmawiał przyjęcia słowackich koron, tylko wskazywał drzwi. I deszcz. Zostałem wysadzony
tuż obok skrzyżowania niedaleko skomplikowanej sieci kanałów i mostów. Zanim dobiegłem
na najbliższy przystanek autobusowy, przemokłem do suchej nitki. Pod zadaszeniem na
szczęście nikt nie stał. Wreszcie mogłem w spokoju otworzyć ukradzioną torbę. Gdy
natrafiłem ręką na biustonosz, omal mnie szlag nie trafił.
Nieszczęścia chodzą parami... ot co!
Ze smutkiem wyciągnąłem długą żółtą pelerynę - jedyną część garderoby, w której nie
wyglądałbym na zboczeńca. Okryłem się nią, ale na wszelki wypadek nie zapiąłem guzików.
Lepiej, żeby nikt nie zobaczył, że mam je przyszyte po nieodpowiedniej stronie. Potem
szczegółowo przestudiowałem mapkę wiszącą obok rozkładu jazdy. Niestety był to tylko
schematyczny wykres linii autobusowych. Duńskie opisy przystanków pełne krążkowanych
liter  a", dziwaczne zniekształconych  e" i przekreślonych  o" nie rozjaśniły mi umysłu.
Zarzuciłem torbę na ramię, na głowę włożyłem czapkę z napisem  Drużba" cyrylicą i
poszedłem w kierunku, w którym jeszcze niedawno wiozła mnie taksówka.
* * *
Po lewej stronie mijały mnie samochody i od czasu do czasu zalewały moje ubranie
fontannami wody ze stojących wszędzie kałuż. Przyglądałem się całym peletonom rowerów o
najróżniejszych rozmiarach i kształtach przeznaczonych do jeżdżenia w pozycji siedzącej,
leżącej na brzuchu lub na grzbiecie, z pedałami przeznaczonymi dla rąk i dla nóg. Całkowicie
przyjazny zdrowiu sposób transportu. Dziwiłem się jednak, że fatalna pogoda nie zdołała
zmusić sportowców do pozostania w domach.
Zaraz za przerzuconym nad szerokim kanałem mostem, gdzie parkowały promy i łodzie,
zaczynało się centrum. W końcu znalazłem przejrzystą mapę z angielską legendą. Z ulgą
stwierdziłem, że idę w odpowiednim kierunku i znajduję się w połowie drogi. Zapamiętałem
główne punkty informacyjne, po czym pełen zapału ruszyłem przed siebie. Niedługo potem
trafiłem na kantor. Zamieniłem wszystkie słowackie korony na duńskie i modliłem się, żeby
starczyło na pociąg.
Minąłem co ważniejsze zabytki, okazały ratusz i sławne Tivoli, ale nie poświęciłem im
ani chwili uwagi. Chciałem jak najszybciej dostać się na miejsce i po czterdziestu pięciu
minutach byłem już na dworcu. Tam, w gigantycznym budynku z mnóstwem tablic, napisów,
symboli i niekończących się komunikatów o każdej minucie opóznienia odjeżdżających lub
przyjeżdżających pociągów, znów się zgubiłem. Gdy w końcu znalazłem monitor
wyświetlający słabo widoczną informację o istnieniu jakiegokolwiek pociągu zmierzającego
do Thisted, zorientowałem się, że odjechał pół godziny temu.
Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Rozpocząłem prywatne śledztwo. Miałem
nadzieję dowiedzieć się czegoś bezpośrednio przy kasie. Sympatyczna pani w kolejarskim
mundurze z uśmiechem oznajmiła mi, że dzisiaj nie ma już bezpośredniego pociągu do
Thisted. Najbliższy jedzie jutro o jedenastej. Zaproponowała mi połączenie z czterema
przesiadkami na stacjach, o których nigdy w życiu nie słyszałem, i dodała, że na miejsce
dojadę jeszcze przed północą.
Podjęcie decyzji ułatwiła mi cena biletu. Okazało się, że mam za mało pieniędzy.
Zapewniłem kasjerkę, że aż tak mi się nie spieszy i poczekam do jutra. Z trudem
znalazłem wyjście, skąd udałem się do najbliższego banku.
Przywitano mnie z uśmiechem - takim samym, jakbym był nie w Danii, ale u siebie w
pracy. Wsadziłem rękę do kieszeni w spodniach. Moi duńscy koledzy z zainteresowaniem
obejrzeli słowacką kartę do bankomatu, ale poradzili mi, żebym lepiej z niej nie korzystał.
Zaproponowałem inne rozwiązanie. Wspólnymi siłami drogą elektroniczną dotarliśmy do
mojego konta. (Niech żyje Unia Europejska, IBAN i Internet!) Ale tym razem też nie dopisało
mi szczęście - jeszcze nie dostałem pensji. Zawartość mojego konta mogła starczyć zaledwie
na opłatę za przelew. Zrezygnowałem. Byłem w kropce.
Co będzie dalej? Musiałem się dobrze zastanowić. Może pójdę do ambasady?
Na Boga, czy my tu w ogóle mamy jakąś ambasadę? Hm. Może nie jest aż tak zle.
Wizytę w konsulacie postanowiłem zostawić sobie jako ostatnią deskę ratunku.
Musiałem znalezć jakieś inne wyjście z tej sytuacji.
Z poczuciem klęski przeniosłem się na pobliski skwerek. Usiadłem na ławce pod
drzewem, które osłaniało ją przed deszczem, i dokładnie przeszukałem torbę nieznanej
ukraińskiej turystki. Znalazłem discman marki Sony oraz parę płyt zespołu Queen. Z
przykrością stwierdziłem, że muszę się ich pozbyć. Wcześniej naiwnie wierzyłem, że jakimś
cudem uda mi się zwrócić rzeczy właścicielce. Ale potrzebowałem gotówki i nic nie mogłem
na to poradzić. Wybrałem się na poszukiwanie lombardu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl