[ Pobierz całość w formacie PDF ]

autentycznych, a ponieważ przesławna Akademia Inkwizytorium szkoliła uczniów w umiejętności
rozpoznawania falsyfikatów, więc mogłem być niemal pewien trafności mego osądu. Oddałem
dokumenty rozmówcy.
- W czym mogę wam usłużyć?
- Zabieram twojego oskarżonego, Mordimerze -rzekł. - A ty trzymaj język za zębami.
- Jak sobie to właściwie wyobrażacie? - zapytałem ze złością. - Co mam powiedzieć przełożonemu
Inkwizytorium? %7łe ptaszek mi wyfrunął?
- Heinrich Pommel zostanie o wszystkim poinformowany - odparł człowiek w czerni. - Jeszcze jakieś
pytania?
- Owszem - oświadczyłem twardym tonem, a on spojrzał na mnie. W jego wzroku nie wyczytałem nic
poza obojętną niechęcią, lecz byłem pewien, że tak naprawdę jest zdumiony, iż nie zawahałem się go
zatrzymać. - Mam podstawy podejrzewać, że hrabia Fragenstein wiedział, kim jest jego kochanka, i
wiedział, iż z tego związku wykluł się diabelski pomiot.
Człowiek w czerni zbliżył się do mnie.
- Niebezpiecznie oskarżać arystokratę i cesarskiego posła - powiedział.
W jego głosie nie było grozby. Tylko i wyłącznie stwierdzenie faktu.
- Niebezpiecznie ukrywać prawdę, jakby była zaledwie trędowatą kurwą - odparłem.
Ku mojemu zdumieniu uśmiechnął się samymi kącikami ust. W jego pustych oczach też błysnęło
rozbawienie.
- Hrabia Fragenstein nie jest już w naszej mocy -rzekł. - Wczoraj przydarzył mu się tragiczny
wypadek. Utonął w rzece.
- Ciała nie znaleziono, prawda? - spytałem po -chwili.
- To rzeka z bystrym nurtem i mulistym dnem -wyjaśnił. - Coś jeszcze?
Nie czekał nawet na odpowiedz i szybkim krokiem skierował się w stronę aresztu. Z cienia wyszło
dwóch innych mężczyzn (jak mogłem ich wcześniej nie dostrzec?!) i ruszyło za nim. Również byli ubrani
w czarne kaftany oraz czarne płaszcze. Czy byli inkwizytorami? Nie widziałem na materii srebrnego,
połamanego krzyża - znaku naszej profesji. No ale przecież i ja nieczęsto zakładałem oficjalny strój
funkcjonariusza Zwiętego Officjum.
Mogłem być pewien jednego. W klasztorze Amszilas świątobliwi mnisi wycisną z Griffa Fragensteina
każdą myśl i każdy strzęp wiedzy. Zamienią go w otwartą księgę ze stronicami wypełnionymi hymnami
chwalącymi Pana. Będzie umierał, wiedząc, że mroczna wiedza, którą studiował, pomoże Sługom Bożym
w odnajdywaniu, poznawaniu i karaniu odstępców, takich jak on sam.
* * *
Minął tydzień, od kiedy przybyłem do Regenwalde. Tak więc nadszedł czas pożegnania.
Zainkasowałem
wypłatę od wdzięcznego Mathiasa Klingbeila i przygotowałem się do podróży. Kiedy wyprowadzałem
konia ze stajni, poczułem mdlący odór, jakby bijący z gnijącego ciała. Odwróciłem się i zobaczyłem
człapiącego w moją stronę Zachariasza. Wyglądał przerażająco nie tylko z uwagi na fakt, że część twarzy
miał porzniętą starymi bliznami (robota pięknej Pauliny), ale przede wszystkim na ogromną, pofałdowaną
szramę, sięgającą od kącika oka po brodę i zniekształcającą cały policzek. Wiedziałem, że zawsze gdy go
sobie przypomnę, będę pamiętał o kłębiących się w ranie larwach mięsożernych much, które wygryzały z
jego ciała martwą tkankę. Niemniej byłem zdumiony, że tak szybko stanął na nogi. Poruszał się jeszcze z
wyraznym trudem, widać jednak było, że musiał mieć prawdziwie żelazny organizm,
- Co tam, chłopcze? - zagadnąłem.
- Pojadę z tobą - rzekł.
- Po co? Wzruszył ramionami.
- A po co mam tu zostać? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Przydam ci się...
Faktycznie, w Ravensburgu niewiele dobrego mogło spotkać Zachariasza.
- A ojciec?
- Zaszkodzę mu tylko - burknął. - Niech lepiej ludzie o mnie zapomną. Poprosiłem go o dwa konie,
trochę gotówki, szablę - klepnął się po biodrze - i ubranie.
To wszystko...
- Skoro tak? - Wzruszyłem ramionami. - Bądz przy bramie, kiedy zabiją na nieszpory.
I jak będziemy jechali, trzymaj się od zawietrznej, dodałem w myślach.
- Dziękuję, Mordimerze - rzekł, a w jego wzroku zobaczyłem szczerą wdzięczność. - Nie pożałujesz
tego.
Wiatr zawiał w moją stronę i smród bijący od Klingbeila o mało nie sparaliżował mi nozdrzy.
Cofnąłem się.
- Już żałuję - mruknąłem, lecz tak cicho, że na pewno nie dosłyszał moich słów.
epilog
- Witaj - powiedziałem, wchodząc do gabinetu -Heinricha Pommla.
Bez słowa wskazał mi krzesło.
- Narobiłeś nam kłopotów, Mordimerze - rzekł, nie siląc się nawet na wstępne uprzejmości.
- Odszukałem prawdę.
- Taaak, odszukałeś prawdę. I co dzięki temu zyskaliśmy?
- Co zyskaliśmy? Prawdę! Czy to mało? No, a poza tym tę małą gratyfikację. - Położyłem na stole
opasły mieszek wypełniony złotem.
- Zabierz to - powiedział zmęczonym głosem. -Postanowiłem cię urlopować, Mordimerze, na czas
nieokreślony. Postanowiłem też napisać list do Jego Ekscelencji, proszący, by raczył przyjąć cię w poczet
inkwizytorów licencjonowanych w Hez-hezronie.
- Wyrzucasz mnie za to, że byłem zbyt przenikliwy, tak? Zbyt uczciwy?
- Nie wyrzucam cię. - Zważył w dłoniach mieszek i rzucił go na moje kolana. - To zaszczytny awans,
Mordimerze. Poza tym sądzę, że dla nas obu będzie lepiej,
jeśli odejdziesz.
- Czemu? - spytałem rozżalony. Odłożyłem sakiewkę z powrotem na blat. Była naprawdę ciężka.
- Gdyż to, co dla ciebie jest środkiem wiodącym do celu, dla innych ludzi już jest celem.
Milczałem przez chwilę.
- Miałem więc dogadać się z Griffem, czyż nie tak? Uwolnić Zachariasza, zainkasować nagrodę od
jego ojca, po czym przyjąć pieniądze od Fragensteina w zamian za nieujawnianie rodowych tajemnic?
- Ty powiedziałeś, Mordimerze.
A więc Pommel chciał po prostu spokojnie wegetować. Oto był jego sposób na życie. Wasz uniżony
sługa spowodował w tym życiu małe trzęsienie ziemi. Zapewne memu przełożonemu nie spodobała się
rozmowa z ludzmi w czerni. Być może nie spodobała mu się również krążąca plotka, że hrabia
Fragenstein utonął, gdyż naraził się Inkwizytorium. A Pommel widać miał nie tyle ambicje, aby być
sumiennym inkwizytorem, wolał wkupić się w łaski miejscowej szlachty. Kto wie, może sam marzył, by
kiedyś wystąpić o szlachecki glejt?
Wstałem z miejsca.
- Być może zapomniałeś, Heinrichu, że Bóg wszystko widzi - rzekłem. - Widzi i ocenia. Ocenia i
szykuje
karę.
- Pouczasz mnie? - Również wstał. Widziałem, jak
jego twarz pokrywa się purpurą.
- Nigdy bym nie śmiał - odparłem.
- Lubiłem cię - powiedział, wyraznie akcentując głoski. - Lecz teraz sądzę, że możesz sprawić więcej
kłopotów niż pożytku. W związku z tym wystosuję pismo żądające, by cofnięto ci uprawnienia
inkwizytora.
Zmartwiałem, ale po chwili skłoniłem tylko głowę.
- Albowiem On przechowa mnie w swym namiocie w dniu nieszczęścia, ukryje mnie w głębi swego
przybytku, wydzwignie mnie na skałę - wyszeptałem.
- Wynoś się już - rozkazał zmęczonym głosem.
- Jeszcze nie - odezwał się ktoś.
Gwałtownie się odwróciłem. W kącie komnaty siedział, wsparty na sękatym kiju, wychudzony
człowieczek w brudnoszarej kapocie. Jakim cudem udało mu się niezauważenie wejść do Inkwizytorium?
Ba, jakim cudem udało mu się wejść do tego pokoju i podsłuchać naszą rozmowę?
- Dobry bracie, nic z tego, co tu się dzieje, nie dotyczy ciebie. Chodz, każę ci podać obiad, a potem,
przed dalszą podróżą, napełnimy twój worek mięsem, serem i chlebem.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
- Piękne dzięki, Mordimerze, lecz ja nie żywię się niczym poza Zwiatłem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl