[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wysiadłem na rogu jakiejś ulicy, podała mi rękę i przytrzymała na chwilę moją dłoń w lekkim
uścisku. Jej mąż siedział bez ruchu, patrząc prosto przed siebie, a ona pochyliła się naprzód i
rzekła z leciutkim odcieniem przestrogi w swobodnym tonie:  II faut cependant faire
attention a ne pas gater sa vie. 19 Nigdy przedtem nie widziałem jej twarzy tak blisko. Serce
mi załopotało; byłem potem zamyślony przez cały wieczór. No tak, właściwie trzeba uważać,
aby nie popsuć sobie życia. Ale Madame Delestang nie mogła wiedzieć  nikt nie mógł
wiedzieć  jak dalece niebezpieczeństwo to uważałem za wykluczone.
17
Niech pan się przejedzie z nami. (fr.)
18
Właśnie. Niech pan wsiada, młody człowieku, (fr.)
19
Należy uważać, aby nie zmarnować życia, (fr.)
68
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
VII
Czy uniesienie pierwszej miłości można uspokoić, okiełzać, przemienić w zimną
podejrzliwość za pomocą poważnego cytatu z dzieła o ekonomii politycznej? Pytam, czy to
jest do pomyślenia? Czy to jest możliwe? Czyby to było słuszne? W chwili gdy stanąłem nad
samym morzem, gdy miałem objąć ramionami swe modrookie marzenie, cóż mogła znaczyć
dla mej młodzieńczej namiętności życzliwa przestroga, aby nie zmarnować życia? Było to
najbardziej nieoczekiwane, a także i ostatnie z ostrzeżeń, jakich mi udzielono.
Wypowiedziane w obliczu mej czarodziejki, wydało mi się bardzo dziwaczne  wydało mi
się głosem ignorancji i głupoty. Ale nie byłem tak zatwardziały ani ograniczony, aby nie
rozpoznać w owej przestrodze głosu dobroci. A przy tym sama mglistość ostrzeżenia  bo
cóż może oznaczać zdanie: nie zmarnować życia?  przykuwała uwagę pozorem głębokiej
mądrości. W każdym razie, jak już wspomniałem, słowa de la belle Madame Delestang dały
mi do myślenia na cały jeden wieczór. Usiłowałem je zrozumieć, ale na próżno, gdyż nie
pojmowałem życia jako przedsięwzięcia, które można zle poprowadzić. Lecz na krótko przed
północą dałem pokój rozmyślaniom; nie nawiedzany przez żadne duchy przeszłości ani wizje
tego, co miało nastąpić, szedłem o tej właśnie godzinie bulwarem wzdłuż Vieux Port do łodzi
moich przyjaciół pilotów. Wiedziałem, gdzie łódz ma oczekiwać swojej załogi: na małym
odcinku kanału za fortem, u wejścia do przystani. Puste nabrzeża były bardzo białe i suche w
świetle księżyca, jakby ścięte mrozem w ostrym powietrzu tej grudniowej nocy. Paru
włóczęgów wyminęło mnie bez szmeru; strażnik urzędu celnego podobny do żołnierza, z
mieczem u boku, kroczył z wolna pod bukszprytami długiego rzędu okrętów,
przycumowanych dziobem na wprost długiej, z lekka wygiętej, jednolitej ściany wysokich
domów, które wyglądały jak jeden olbrzymi, opustoszały budynek o niezliczonych oknach,
zasłoniętych szczelnie żaluzjami. Tylko gdzieniegdzie obskurna kawiarenka dla marynarzy
rzucała żółte błyski na niebieskawe lśnienie fliz. Przechodząc słyszało się wewnątrz pomruk
głosów  nic więcej. Cóż za spokój panował na krańcu bulwarów w ową noc, kiedy szedłem
po raz ostatni na służbową morską wyprawę jako gość marsylskich pilotów! Nie było słychać
żadnych kroków prócz moich, żadnego westchnienia, żadnego echa hulanek odbywających
się zwykle w wąziutkich zakazanych uliczkach starego miasta  i nagle z przerażającym
brzękiem, grzechotem żelastwa i szkła ostatni omnibus z Jolliette wyłonił się zza ślepego
muru, który stoi po drugiej stronie brukowanej ulicy na wprost charakterystycznej, kanciastej
masy fortu St. Jean. Trzy konie zaprzężone rzędem szły kłusa, trzaskając podkowami o
granitowe płyty, a żółta, hałaśliwa machina trzęsła się za nimi gwałtownie, fantastyczna,
oświetlona, zupełnie pusta; furman spał najwidoczniej na chwiejącym się kozle wśród
przerazliwego hałasu. Rozpłaszczyłem się na ścianie i aż dech mi zaparło. Oszołomiło mnie
to zupełnie. Ruszyłem chwiejnie dalej w cieniu fortu, rzucającego na kanał mrok głębszy od
pochmurnej nocy; uszedłszy kilka kroków, dostrzegłem drobne światełko latarni stojącej na
bulwarze i rozróżniłem okutane postacie sunące ku niej z różnych stron. To piloci z trzeciej
kompanii śpieszą ku łodzi. Wstępują na pokład w milczeniu, zbyt senni, aby rozmawiać. Ale
słychać ciche pochrząkiwania i jedno rozgłośne ziewnięcie. Ktoś nawet wykrzykuje:  Ah!
Coquin de sort! 20, i wzdycha ciężko nad swym twardym losem.
Patron trzeciej kompanii (w owym czasie było  jak mi się zdaje  pięć kompanii
pilotów), szwagier mego przyjaciela Solary ego (Baptistina), to barczysty, czterdziestoletni
mężczyzna o szerokiej klatce piersiowej, który patrzy bystro i szczerze zawsze prosto w oczy.
20
Podły los! (fr.)
69
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl