[ Pobierz całość w formacie PDF ]

silnym człowiekiem, lecz miał w duszy trochę namiętności. Więcej niż Ben, więcej niż
Pettifer i na pewno więcej niż Lyndon. Przypomniała też sobie z dumą, że jako jedyny
nazywał ją Jacqueline. Wszyscy inni wymyślali okropne zdrobnienia: Jackie, J. czy
Juju, jak mówił Ben w chwilach złośliwości. Tylko Vassi nazywał ją Jacqueline,
zwyczajnie i prosto, okazując w ten sposób, że akceptuje ją w całości. Myśląc o nim,
próbując sobie wyobrazić, jak mógłby do niej wrócić, odczuwała obawę o niego.
Testament Vassiego (część druga).
Jasne, że jej szukałem. Dopiero po straceniu kogoś rozumiemy bzdumość
powiedzenia "świat jest mały". Nie jest. Jest ogromny, przepastny, zwłaszcza wtedy,
gdy jest się samotnym.
Będąc adwokatem, przywykłem widzieć codziennie tych samych ludzi. Z
niektórymi rozmawiałem, innych obdarzałem uśmiechem czy kiwnięciem głową.
Mogliśmy być przeciwnikami na sali sądowej, lecz należeliśmy do tej samej sfery.
Jadaliśmy przy tych samych stolikach, piliśmy te same koktajle. Wymienialiśmy się
nawet kobietami, choć nie zawsze o tym wiedzieliśmy. W takich okolicznościach
łatwo jest wierzyć, że świat cię nie skrzywdzi. Na pewno się starzejesz, lecz wraz ze
wszystkimi innymi. Możesz nawet uważać, w pochlebiający sobie sposób, że
mijające lata czynią cię trochę mądrzejszym.
Przekonanie, że świat jest przyjazny, jest jednak okłamywaniem siebie, wiara
w tak zwane pewniki to zwykła ułuda.
Zwiat nie jest mały, gdy jest tylko jedna twarz, której widoku pragniesz, i która
gdzieś znika. Zwiat nie jest mały, gdy grozi ci to, że tych kilka najważniejszych
wspomnień o twojej miłości zginie pod natłokiem tysiąca zdarzających się co dzień
spraw.
Byłem załamanym facetem.
Budziłem się w ciasnych pokojach nędznych hotelików, częściej piłem niż
jadłem i jak klasyczny maniak pisałem ciągle jej imię. Na ścianach, poduszkach,
wnętrzu dłoni. Przebiłem przy tym skórę i atrament zakaził mi krew. Ciągle mam
znaki, patrzę na nie teraz. Jacqueline, Jacqueline.
Wreszcie pewnego dnia dostrzegłem ją. Był to czysty przypadek. Brzmi to
melodramatycznie, ale wydawało mi się wtedy, że umieram. Tak długo o niej
marzyłem, przygotowywałem się na ujrzenie jej znowu, że gdy do tego doszło, ugięły
się pode mną nogi i omal nie zemdlałem na środku ulicy. Nie było to klasyczne
pojednanie, w którym kochanek na widok lubej zdziera z siebie koszulę. Ale przecież
nic, co zachodziło między mną a Jacqueline, nie było całkiem normalne czy
naturalne.
Zledziłem ją z dużym trudem, bo szła bardzo szybko zatłoczoną ulicą. Nie
wiedziałem, czy mam ją zawołać po imieniu. Zdecydowałem, że nie. Co zrobiłaby,
widząc włóczęgę zataczającego się w jej stronę, wykrzykującego jej imię? Pra-
wdopodobnie uciekłaby. Albo gorzej, sięgnęłaby mi do piersi, chwytając serce
uściskiem woli i wyzwoliłaby mnie z mąk, zanim zdołałbym powiedzieć o niej światu.
Dlatego szedłem za nią cicho jak pies tam, gdzie prawdopodobnie było jej
mieszkanie. Przebywałem w jego pobliżu przez następne dwa i pół dnia, niezbyt
zdając sobie sprawę z tego, co robię. Moje rozterki były śmieszne. Tak długo jej
szukałem, a teraz, mając ją w zasięgu ręki, nie odważyłem się podejść. Może
bałem się śmierci?
Teraz tkwię w Amsterdamie, w tym śmierdzącym pokoju, piszę testament i
czekam, aż Koos przyniesie mi jej klucze. Nie boję się już śmierci. Prawdopodobnie
nie podszedłem do niej z powodu próżności. Nie chciałem, by ujrzała mnie
załamanego i opuszczonego, pragnąłem przyjść do niej czysty, jak wyśniony
kochanek.
Kiedy czekałem, przyszli po nią.
Nie wiedziałem, kim są. Dwaj mężczyzni w prostych ubraniach. Nie byli
policjantami, wyglądali na zbyt ugrzecznionych. Nie opierała się. Szła z uśmiechem.
Przy pierwszej okazji wróciłem do tego domu trochę lepiej ubrany,
dowiedziałem się, które mieszkanie jest jej, i włamałem się tam. Było urządzone
bardzo skromnie. W kącie pokoju stał stół, przy którym pisała pamiętnik. Usiadłem i
zacząłem czytać. Kilka kartek zabrałem z sobą. Nie wyszła poza pierwsze siedem lat
życia.
Zabrałem też trochę jej ubrań, tylko te, które nosiła w czasie naszego związku.
Nic intymnego, nie jestem fetyszystą. Chciałem tylko pamiątki po niej, bym mógł ją
sobie łatwiej wyobrażać. Pomyślałem jednak, że nigdy nie spotkałem człowieka, który
lepiej wyglądałby jedynie we własnej skórze.
Tak utraciłem ją po raz drugi. Tym razem nie z winy okoliczności, a z powodu
własnego tchórzostwa.
Pettifer przez cztery tygodnie nie zbliżał się do domu, w którym trzymali panią
Ess. Dostawała niemal wszystko to, o co prosiła, z wyjątkiem wolności, a o nią
zwracała się w bardzo abstrakcyjny sposób. Nie interesowała się ucieczką, choć to
byłoby bardzo łatwe do przeprowadzenia. Raz czy dwa Jacqueline zastanawiała się,
czy Titus zdradził pilnującym jej dwóm mężczyznom i kobiecie, do czego jest zdolna;
nie sądziła, by to zrobił. Traktowali ją tak, jakby była po prostu kobietą, która wpadła
w oko Titusowi.
Mając swój pokój i dowolną ilość papieru, zaczęła pisać wspomnienia.
Lato się kończyło, noce były coraz chłodniejsze. Czasem, by się ogrzać, kładła
się na podłodze (poprosiła o usunięcie łóżka) i zmuszała ciało do falowania. Bez
seksu stało się dla niej znowu tajemnicą. Zrozumiała po raz pierwszy, że miłość
fizyczna umożliwiła badanie najbardziej osobistych, lecz także najmniej znanych
aspektów jej istoty; jej ciała. Najlepiej pojmowała siebie, gdy obejmowała kogoś
innego. Gdy spoczywały na niej czyjeś wielbiące, łagodne usta. Znów myślała o
Vassim; na wspomnienie o nim piersi falowały niczym góry podczas trzęsienia ziemi,
przez brzuch przebiegały ogromne fale. W jego pamięci była płynna, dlatego topiła
się, wspominając go.
Myślała o kilku spokojnych chwilach swojego życia. Miłość fizyczna usuwająca
ambicję i próżność poprzedzała zawsze te kruche momenty. Może były i inne
sposoby, lecz mało o nich wiedziała. Jej matka powtarzała zawsze, że kobiety, będąc
bardziej pogodzonymi ze sobą niż mężczyzni, potrzebują mniej odskoczni od
cierpień. Ona tego nie zauważyła. Jej życie było pełne cierpień, lecz niemal
pozbawione sposobów ochrony przed nimi.
Porzuciła pisanie pamiętnika po dojściu do dziewiątego roku życia. W dniu
przybycia Pettifera spaliła kartki w ognisku rozpalonym na środku pokoju.
"Mój Boże - pomyślała - to nie może być uosobienie potęgi".
Pettifer wyglądał zle, zmienił się tak, jak jej dawny przyjaciel zmarły na raka.
Przed miesiącem tryskał zdrowiem, teraz zapadał się w sobie, pożerany od środka.
Przypominał cień człowieka; skórę miał szarą i poplamioną. Jedynie oczy błyszczały
mu niczym u wściekłego psa. Ubrany był nieskazitelnie, jak na ślub.
- J.
- Titus. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl