[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sufit. Steve pomyślał, \e to dobry pomysł. Zmówił więc swój dziecięcy paciorek.
Dobry Jezu, łagodny i miły, Spójrz na tę dziecinę,
Po\ałuj mnie... Jak było dalej?
Po\ałuj mnie - prostego, Pozwól mi przyjść do Ciebie.
Poczuł się po tym lepiej i zasnął kojącym snem, smutnym i głębokim.
Quaid siedział w mroku. Zgroza znowu go opanowała, gorsza ni\ zwykle.
Ciało zesztywniało mu ze strachu tak bardzo, \e nie mógł nawet wstać z łó\ka i
zapalić światła. A co, jeśli teraz, akurat teraz, zgroza się spełni? Jeśli drwal stojący
za drzwiami jest z krwi i kości? Uśmiecha się do niego jak głupiec, tańczy jak diabeł
na szczycie schodów, taki sam, jakiego Quaid widział w snach, tańczącego i uśmie-
chniętego, uśmiechniętego i tańczącego.
Nic się nie poruszyło. śadnego skrzypienia schodów, chichotania w cieniu. To
jednak nie on. Quaid doczeka ranka.
Odprę\ył się trochę. Opuścił nogi i zapalił światło. Pokój był rzeczywiście
pusty. Dom cichy. Przez otwarte drzwi widział szczyt schodów. Nie było tam
oczywiście \adnego drwala.
Steve'a obudziły krzyki. Było jeszcze ciemno. Nie wiedział, jak długo spał, lecz
nogi i ręce ju\ mniej go bolały. Opierając się o poduszki, na wpół usiadł, rozglądając
się po sypialni w poszukiwaniu zródła zamieszania. Parę łó\ek dalej bili się dwaj
mę\czyzni. Przedmiot sporu był niewiadomy. Okładali się nawzajem jak dziewczyny.
Rozśmieszyło to Steve'a. Wrzeszczeli i wyrywali sobie włosy. W świetle księ\yca
krew na twarzach i rękach była czarna. Jeden z nich, starszy, rzucił się na swe łó\ko
krzycząc:
- Nie pójdę na Finchley Road! Nie namówisz mnie. Nie bij! Nie jestem twoim
niewolnikiem. Nie jestem!
Drugi nie słuchał, był zbyt głupi lub zbyt rozwścieczony, by zrozumieć, \e stary
błaga o zostawienie w spokoju. Podjudzany przez gapiów przeciwnik starego zdjął
but i zaczął nim walić swoją ofiarę. Steve słyszał uderzenia obcasem po głowie.
Ka\demu towarzyszyły pochwalne wrzaski i słabnące krzyki starego.
Nagle gapie umilkli, ktoś wszedł do sypialni. Steve go nie widział, między nim
a drzwiami tłoczyli się ludzie.
Zobaczył jednak, jak zwycięzca wznosił but w powietrze z końcowym
okrzykiem:
- Skurwysyn!
But.
Steve nie mógł oderwać oczu od buta. Wzniósł się w powietrze, okręcił i opadł
na gołe dechy jak ustrzelony ptak. Steve widział go wyraznie, wyrazniej ni\ cokolwiek
od wielu dni.
Spadł niedaleko niego.
Spadł z głośnym hukiem.
Spadł na bok. Jak jego but. Jego but. Ten, który ściągnął. Na kracie. W
pokoju. W domu. Na Pilgrim Street.
Quaida obudził ten sam sen. Zawsze schody. Zawsze patrzy z dołu w tunel
schodów, co za śmieszny widok, \art zmieszany z przera\eniem, schodzi ku niemu,
śmiech rozbrzmiewa na ka\dym stopniu.
Nigdy dotąd nie miał tego snu dwa razy tej samej nocy. Przewiesił rękę przez
krawędz łó\ka, macając szukał butelki. W mroku pociągnął z niej zdrowo.
Steve minął grupę rozwścieczonych ludzi, nie zwracając uwagi na ich krzyki
ani na jęki i przekleństwa starego. Pielęgniarze mieli du\o roboty z opanowaniem
zamieszania. Po raz ostatni wpuścili starego Crowleya - zawsze wywoływał bójki. Ta
to niemal bunt, miną godziny, nim zostanie opanowany.
Nikt nie zatrzymał Steve'a, który szedł korytarzem, mijał drzwi i sień nocnego
przytułku. Brama była zamknięta, lecz dochodzące zza niej nocne, ostre powietrze
bardzo orzezwiało.
Pokój portiera był pusty, przez uchylone drzwi Steve zobaczył wiszącą na
ścianie gaśnicę. Była czerwona i jaskrawa. Zwinięty obok na czerwonym bębnie
długi, czarny szlauch wyglądał jak dymiący wą\. Niedaleko wisiał topór.
Bardzo ładny topór.
Stephen wszedł do portierni. Słyszał w pobli\u odgłosy biegania, gwizdki. Nikt
jednak nie przyszedł przeszkodzić Steve'owi, gdy ten zaprzyjazniał się z toporem.
Wpierw się do niego uśmiechnął.
Krzywe ostrze odwzajemniło uśmiech.
Potem go dotknął.
Toporowi to się spodobało. Był zakurzony, dawno nikt go nie u\ywał. Zbyt
dawno. Chciał być u\yty, chciał, by nim walono. Uśmiechał się do tego. Steve bardzo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl