[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zakładników - odpowiedziałem szep-tem.
- Rzucimy się więc na nich?
- Tak, ale ostrożnie. Braciszek niech wezmie w swą opiekę Gomeza, a ja tych dwóch jego
towarzyszy.
- Poczołgaliśmy się na czworakach ku idącym i teraz dopiero stwierdziłem, jak byliśmy
nieostrożni, zakładając ognisko na tak odkrytym miejscu; dzięki niemu bowiem mogliśmy być
widziani jak na dłoni i co do jednego wystrzelani zatrutymi strzałami. Brat Hilario umiał pełzać
i czaić się jak jaguar, pod którego mianem był znany, więc trzej Indianie nie dosłyszeli
najmniejszego szmeru, choć zbliżyliśmy się do nich na odległość zaledwie kilku kroków.
Wyciągnąłem przed siebie ręce jak zwierz drapieżny pazury i jednym skokiem wpadłszy
pomiędzy nich, chwyciłem za gardło jedną ręką jednego, drugą drugiego, a brat Hilario
równocześnie rzucił się na Gomeza. Napad był tak nagły, że Indianie nie mogli sobie nawet zdać
sprawy, co się z nimi stało. Zauważyłem, że ręce i nogi drżą im konwulsyjnie.
- Teraz naprzód, do naszych! - szepnąłem bratu Hilario i po-pchnąłem obu jeńców przed siebie.
Brat Hilario prowadził Gomeza. Zatrzymaliśmy się nie przy ogniu, lecz znacznie dalej.
Natychmiast 49 ~ ~r;.bli się do nas yerbaterowie, a widząc, że prowadzimy ze sobą trzech ludzi,
pytali:
- Co się stało? Co to za jedni?
- Nie pytajcie teraz o nic! Lepiej przynieście tutaj od ogniska nasze rzeczy.
- Po co?
- Bo już tam dłużej przebywać nie możemy. Indianie mogą nas wystrzelać co do jednego. Wyszli
już z podziemia. Pochowajcie się w cieniu drzew i baczcie pilnie, aby odeprzeć napad. Siedem
karabi-nów może ich powstrzyma. Ja tymczasem rozmówię się z Gomezem. Powiązaliśmy
jeńców rzemieniami, po czym yerbaterowie przykuc-nęli rzędem, jak tyralierzy, z karabinami do
strzału. Dwaj Indianie ciągle jeszcze byli jak nieprzytomni, a tylko Gomez otrząsnął się już z
przerażenia.
- Cicho! - rzekłem. - Leżeć spokojnie i odpowiadać na moje pytania. Znasz mnie już i wieśz, że ci
krzywdy nie uczynię. Mów tylko prawdę. W jaki sposób wydobyliście się z podziemia?
- Przez ukrytą szczelinę.
- Ach, tak? Chcieliście napaść na nas?
- Rozumie się. Wymogłem tylko na swych ludziach przyrzeczenie, że nikogo nie zabiją.
- Jak to? Jeżeli nie mieliście zamiaru pozabijać nas, to po co planowaliście napad?
- Ażeby uwolnić sendadora.
- Spózniliście się. Sendador już sam umknął.
- Co? Nie mogę w to uwierzyć... bo skoro pan go strzegł...
- Sam ułatwiłem mu ucieczkę, bo osadnicy chcieli go zamordować.
Proszę tylko o zachowanie tego co mówię w tajemnicy... Cyt! Słyszy pan głosy poniżej? To moi
towarzysze poszukują go w lesie.
- A jeśli go złowią?...
- Wątpię w to bardzo. Widzisz więc chociażby z tego, że nie mam względem was wrogich
zamiarów.
- Po cóż w takim razie wzięliście nas do niewoli?
- Bo się domyśliłem, że chcecie na nas napaść, a naszym zamiarem przecież było rozstać się w
przyjazni. Kto są ci dwaj?
- To są naczelnicy plemienia.
- Nie wyglądają na to.
- Nasz szczep jest bardzo ubogi sennor; nie mamy majątku, więc
50 nie stać nas na stroje. Jeden z nich jest dowódcą wojennym, drugi naczelnikiem w czasie
pokoju, ja zaś piastuję urząd pośredni.
- No dobrze. Ci dwaj zostaną tutaj jako zakładnicy, dla zapew-nienia, że do chwili naszego odjazdu
ludzie wasi nic złego przeciw nam nie przedsięwezmą.
- Sennor, z naszej przyczyny i włos wam z głowy nie spadnie.
- To znaczy: nikomu z nas wszystkich znajdujących się tutaj ludzi białych?
- Tak właśnie rzecz rozumiem.
- Jesteś więc wolny. Możesz powrócić do swoich i oznajmić moje żądania.
Decyzja ta ucieszyła widocznie Gomeza. Mimo to zapytał, pod-nosząc się z wolna: - Czy naprawdę
mogę odejść?
- Tak, Gomezie.
- Przekonuję się więc powtórnie, że jesteś pan naszym przyjacie-lem i że nie jesteś taki, jak tutejsi
biali. W pańskim kraju są zapewne tylko sami dobrzy ludzie?
- Nie brak ich nigdzie, a więc i tutaj.
- Ale ja takich dotychczas nie spotkałem. Ludzie moi, dowiedzia-wszy się ode mnie wielu rzeczy o
panu, radzi by go jutro zobaczyć.
- To dla mnie może być niebezpieczne.
- Pojawimy się tu pojedynczo i bez żadnej broni. Zresztą, gdyby i tak pan im nie dowierzał, to
możemy dać jeszcze kilku zakładników.
- No, dobrze; zobaczymy. A teraz powiedz w moim imieniu tym dwóm naczelnikom, że nic im u
nas nie grozi i że będą traktowani życzliwie, po przyjacielsku. Nie mogę im tego sam
powiedzieć, bo nie znam waszego narzecza.
Gomez natychmiast powtórzył moje słowa, ja zaś dodałem:
- Zejdziemy stąd w dół obozu, by tam przenocować, więc musimy się rozstać. Wiesz teraz, o co mi
chodzi, więc proszę się do tego zastosować, a wszystko będzie dobrze. Dobranoc Gomezie!
- Dobranoc! Sądzę, że będziecie z nas zadowoleni.
To rzekłszy, odszedł, my zaś zabraliśmy jeńców między siebie i ruszyliśmy do obozu.
Być może, że ufność moja względem Indian nie była usprawied-liwiona. W głębi duszy jednak
miałem silne przeświadczenie, że są względem nas szczerzy i nie uczynią przeciw nam wrogich
kroków. Planowanego tak niedawno i spodziewanego łupu tak czy owak wyrzec 51 się już musieli,
a w obecnych okolicznościach lepiej było dla nich porozumieć się z nami, niż przysparzać sobie
wrogów. Na dole w obozowisku były tylko kobiety z dziećmi i parobcy; reszta osadników
rozbiegła się po okolicy w poszukiwaniu zbiega. Kobietom było już wiadome, w jakim
niebezpieczeństwie znajdowali się ich mężowie i że ocalenie xnnie jedynie mieli do zawdzięczenia,
więc też powitały mnie z wdzięcznością. Natomiast na obu jeńców spoglądano w obozie wcale
nieżyczliwie i dopiero gdy opowiedziałem, w jakim celu przywiodłem ich tutaj, uspokojono się
nieco.
Po niejakim czasie poczęli pojedynczo wracać do obozu mężczyzni, którzy się wyprawili na
poszukiwanie sendadora. Przedostatnim był Pena, ostatnim zaś Gomarra. Obaj ogromnie wzburzeni
ucieczką sendadora, postanowili sobie pomimo wszystko dostać go w swe ręce. Szczególnie
Gomarra nie posiadał się z wściekłości.
- Mieliśmy go w swej mocy! - syczał przez zaciśnięte zęby.
- Trzeba było tylko wyciągnąć rękę, a zbrodnia byłaby pomszczona.
Niestety, sprawiedliwa pomsta minęła go... a winien temu jedynie pan - dodał, zwracając się ku
mnie.
- Ja? - wzruszyłem ramionami zdziwiony. - A to jakim sposo-bem?
- No, no! Proszę się nie wypierać! Pan należy do tych ludzi, co to bez racji usiłują innym robić
dobrze i nie chcą krzywdzić nawet najgorszych zbrodniarzy. Gdybym to ja był go schwytał,
uśmiercił-bym łotra natychmiast, podczas gdy pan obszedł się z nim jak z jaką dostojną osobą.
A rezultatem tego głupstwa jest oczywiście ucieczka zbrodniarza...
- Nie mogę słów pańskich brać serio, gdyż jest pan wzburzony
- odrzekłem - tylko zastrzegam się przeciw nazywaniu głupstwem mego postępowania. Jeżeli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl