[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zmieniło to moje życie na lepsze.
Wstałem i przeszedłem się po sali. Zdrętwiała mi noga i chciałem ją rozruszać.
- Co pan teraz robi?
- Zajmuję się fotografiką - odpowiedział. - Jestem wolnym strzelcem, ale mam
też trochę stałych zleceń. To mi wypełnia czas.
Podniósł się, przeciągnął i przeszedł na drugą stronę, obok krzesła. Obróciłem
się, założyłem ręce do tyłu i oparłem się o drzwi. Sprawiał wrażenie
spokojniejszego, odprężonego, uwolnionego od lęków.
- A kobiety? - zapytałem z wahaniem, zastanawiając się nad jego ukrytymi
skłonnościami homoseksualnymi, o których wspominał wcześniej.
Spojrzał na mnie natychmiast, jak tylko skończyłem mówić, usiadł na krześle i
wbił wzrok w podłogę.
- W porządku, wszystko dobrze, jak nigdy przedtem. Żenię się wkrótce z ładną
dziewczyną. Dlatego chcę mieć pewność, że wszystko jest dobrze. Nie mam
zamiaru trafić ponownie do szpitala. Nie teraz.
Rozumiałem jego zaniepokojenie. Mówiąc o tym, skierował rozmowę na bardziej
osobiste tory. Nie znaczy to, że dotychczas nie poruszaliśmy spraw osobistych.
Połączenie pragnienia zawarcia małżeństwa z kłopotami psychicznymi pozwalało
mi łatwiej go zrozumieć i wczuć się w jego sytuację. Gdyby udało mu się
oderwać od tego wszystkiego, nawiązać rzeczywisty kontakt z narzeczoną,
mogłaby być dla niego prawdziwym lekarstwem. Przynajmniej dawało to szansę. W
odróżnieniu od innych ludzi z zaburzeniami psychicznymi, ten facet naprawdę
walczył i to mi się podobało.
Usiadłem na łóżku koło krzesła.
- Świetnie - stwierdziłem. - Pokonuje pan swój główny problem.
- Tak, to wspaniale - potwierdził bez entuzjazmu. Przypomniało mi się z
dawnych wykładów z psychiatrii, że schizofrenicy nie okazują uczuć w bardzo
wylewny sposób. Dało mi to chwilowe poczucie zrozumienia i akademickiej
przyjemności.
- Kiedy ślub? - zapytałem, żeby sprawdzić, czy nastąpi z jego strony jakaś
reakcja nacechowana uczuciem.
- To jeden z moich problemów - odrzekł. - Ona jeszcze nie ustaliła terminu.
Ta uwaga ostudziła mój zapał.
- Ale zgodziła się na małżeństwo, tak?
- Oczywiście. Na razie nie zdecydowała, kiedy mamy się pobrać. Właściwie
chciałem ją o to zapytać wieczorem. Chciałbym, żebyśmy się pobrali w lecie.
- Czemu nie? - spytałem.
Zaczynał powstawać obraz jego przypadku jako schizofrenicznej nadwrażliwości
na wszelkie oznaki odrzucenia i odmowy. Może narastający lęk spowodowany był
obawą o odrzucenie przez dziewczynę. Wszystko na to wskazywało.
- Nie, wieczorem nie mogę - powiedział.
- Dlaczego?
To był punkt kulminacyjny. Jeśli wszystko poszłoby bez przeszkód, byłby
uratowany, ale jeśli odrzuciłaby go, spowodowałoby to katastrofę. On też
zdawał sobie z tego sprawę.
- Zadzwoniła do mnie rano i powiedziała, że nie możemy się spotkać wieczorem.
Zapytałem dlaczego, a ona powiedziała, że w planie ma coś ważnego. Często tak
robi.
Wiedziałem, że jest w trudnej sytuacji. Im usilniej nalegał, tym bardziej jego
równowaga psychiczna zależna była od narzeczonej. Znaleźliśmy się w swego
rodzaju impasie. Pomyślałem, że może przyszedł czas na librium. Znów zaczął
mówić.
- Może ją pan zna. Jest pielęgniarką w tym szpitalu.
- Jak się nazywa?
- Karen Christie. Mieszka niedaleko, po drugiej stronie ulicy.
Jego słowa były niczym uderzenie rozbijające wznoszony starannie mur obronny i
zmiatające wszystko, co stoi na drodze. Poczułem, jak opadła mi szczęka i coś
zaszło mi na oczy. Był to wyraz mojego wewnętrznego zażenowania i
niedowierzania. Usiłowałem zachować zimną krew. Na szczęście był zbyt mocno
pochłonięty swymi własnymi kłopotami, żeby zauważyć moje zmieszanie.
Kontynuował swój wywód, opisując związek z Karen. Po dwudziestu sekundach od
wybuchu tej bomby byłem spokojny na zewnątrz i mogłem go słuchać, ale mój
wewnętrzny niepokój pozbawiał jego słowa wszelkiego znaczenia. Byliśmy dwoma
mężczyznami rozmawiającymi na ten sam temat w różnych językach.
Mieszały się słowa "narzeczony", "narzeczona". Dzieliłem Karen ze
schizofrenikiem. Od niej zależała jego równowaga psychiczna. Jego świat
zawalił się, gdy odmówiła mu wsparcia. To Karen zadecydowała się pozostać
wieczorem w domu ze mną. W groteskowy, ale rzeczywisty sposób role się
odwróciły: on był teraz terapeutą, a ja pacjentem. Pasowało nawet to, że ja
siedziałem na łóżku, a on na krześle. Pół godziny wcześniej to ja czułem się
odrzucony, bo Karen mogła się ze mną spotkać dopiero po jedenastej.
Jednocześnie, zupełnie nielogicznie, błogosławiłem los za to, że ona ma kogoś,
z kim wychodzi, ale zwraca mi ją po to, żeby mogła wypić ze mną piwo i
uprawiać miłość. To, że dzieliłem ją ze schizofrenikiem, kusiło, aby
identyfikować się z nim i zobaczyć siebie w takim samym świetle.
Zastanawiałem się, na ile sam jestem schizofrenikiem. Na pewno nie jestem, za
mocno stoję na ziemi. Nie wierzyłem w żadne urojenia, byłem realistą,
szczególnie jeśli chodzi o moją rolę stażysty. Poza tym nigdy nie miałem
halucynacji; wiedziałbym o tym, nie?
Nagle zorientowałem się, że patrzy na mnie, jakby czekał na odpowiedź.
- Zna ją pan? - powtórzył.
- Tak - odpowiedziałem machinalnie. - Pracuje na dziennej zmianie.
Znów zaczęliśmy mówić i myśleć w różnych językach. On dalej kreślił obraz
swego pseudożycia z Karen, a ja powracałem do spekulacji. Nie, na pewno nie
jestem schizofrenikiem, ale niewykluczone, że zmierzam w kierunku osobowości
schizoidalnej. Sięgając pamięcią do wykładów i podręczników, próbowałem sobie
przypomnieć charakterystykę takiej osobowości. W większości przypadków, jeśli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl