[ Pobierz całość w formacie PDF ]

część, gdzie zaczynał się kanał, którym wlewano stopiony tłuszcz, by karmić duchy  to znów na Emwayę.
Nie mo\na się dziwić, \e Seyganko zastanawiał się, czego Wobeku szuka.
W tej chwili uświadomił sobie, \e zachowuje się tak samo podejrzliwie jak przedtem Emwaya. Mimo to&
Ostrzegłaś ojca?
Ojciec nie potrzebuje ostrze\eń. Wie, co robią duchy, tak samo jak wie, co robi ka\dy z jego ludzi.
W odpowiedzi Seyganko szeroko się uśmiechnął. Potem przywołał Wobeku.
 Posłaniec pobiegł do szamana Dobanpu, ale nie jest tak szybki jak ty. Czy zaniesiesz następną
wiadomość?
Uśmiech Wobeku, posłuszny i radosny, miał maskować niezadowolenie, które dostrzegłoby nawet dziecko.
Seyganko nie odwzajemnił uśmiechu. Wobeku coś planował& i dlatego wolałby tu pozostać. Oczywiście nie
musiało to być coś niegodziwego.
Taką cenę płacił Seyganko za tytuł Czcigodnego wśród wojowników Ichiribu. Musiał ryzykować zdradę,
byleby tylko nie oskar\yć bez potrzeby lojalnych wojowników. Było to jego świętym obowiązkiem. Duchy
razem z krewnymi niesłusznie posądzonego mogłyby się na nim zemścić.
 To dobrze. Emwaya, córka Dobanpu, powie ci, co masz przekazać.
Wiadomość była krótka  ale nie na tyle, by wzbudzić podejrzenie Wobeku. Seyganko zobaczył, jak
posłaniec kiwa głową, zdejmuje buty i cały rynsztunek prócz pióropusza i przepaski na biodra i rusza. Jego
wymalowane ciało szybko rozpłynęło się wśród cieni chat. Nim bębny przestały grać, całkiem zniknął za
bramą wioski.
Do tego czasu w zagrodzie pozostali jedynie fanda, Seyganko i Emwaya. Dzieci podglądały ich przez
Strona 34
Green Roland - Conan i bogowie gór
szpary w ścianach sąsiednich chat. Były tak ciekawe, \e nie przestraszyłyby się, gdyby z ziemi zaczęły
wyłazić duchy w kształcie wę\y. Jeszcze więcej dzieciaków siedziało przycupniętych na drzewach i
palisadzie. Seyganko słyszał wołania ich matek.
Po chwili wszystkie inne dzwięki zagłuszyło narastające dudnienie dochodzące z głębi ziemi. Wszystko się
zatrzęsło, a palenisko, które stało tu od pięciu pokoleń, zaczęło się rozsypywać.
Nawet oko Conana nie od razu przyzwyczaiło się do zapadłych nagle ciemności. Przez chwilę słyszał tylko
oddech Valerii, szybki jak u spragnionego psa. Choć bardzo się starała, nie zdołała całkowicie ukryć
niepokoju. Crom nie sprzyjał bojazliwym, zresztą tchórze nie \yli długo w Cymerii; Conanowi udało się
zachować zimną krew.
Wydawało się, \e ktoś  lub coś  bawi się nimi, zabierając ka\dą nadzieję ucieczki w chwili, gdy
zaczynali na nią liczyć.
 Na koronę Mitry!  syknęła Valeria.  Jeśli to robota tych na górze, lepiej niech zachowują się
przyjaznie, kiedy się tam pojawimy.
Conan tylko chrząknął. Wypowiadała jego myśli, czyniąc przy tym niepotrzebny hałas. Istoty z góry mogły
nie tylko być wrogo nastawione; one prawdopodobnie pilnie nasłuchiwały odgłosów z dołu. Conan bał się te\,
\e ściany studni nie wytrzymają nadmiernego hałasu i zaczną się kruszyć, kiedy on i Valeria będą się po nich
wspinać. Musieli jednak to uczynić; droga powrotna ju\ nie istniała.
W chwilę pózniej Conan przekonał się, \e jego ostro\ność była niepotrzebna. Grzmot rozdarł ciszę, ziemia
posypała się w dół i na nowo pojawiło się światło. Potem kawał skały wielkości sporej beczki przeleciał tu\
koło niego.
Bez słowa przycisnął Valerię do piersi i przywarł płasko do ściany. Nawet najpłytsze wgłębienie mogło ich
uratować przed zmia\d\eniem przez następny głaz.
Zciana, która wyglądała jak ulepiona z surowej ziemi, była nieustępliwa jak kamień z podziemnych tuneli.
Conan macał ją wolną ręką, ale znajdował wcią\ to samo.
Mo\e pod cienką warstwą ziemi była skała, a mo\e to korzenie związały ją tak mocno? Równie dobrze
mogły ją utwardzić czary; zwalą im cały szyb na głowy.
Następny kamień świsnął koło nich, tym razem mniejszy, a potem cały strumień drobnych kamieni
pomieszanych z grudami ziemi. Szyb wypełnił się kurzem. Conan przytknął rękę do ust, a Valeria próbowała
zasłonić twarz włosami; nic nie pomogło. Zaczęli głośno kasłać.
Nic więcej nie wpadło do szybu. Conan słusznie podejrzewał, \e ktoś na górze mo\e nasłuchiwać. Na tle
błogosławionych promieni słońca, które wlewały się przez powiększony wylot szybu, pojawiła się głowa.
 Kto tam idzie? Powiedzcie, jak was zwą, albo zostaniecie uznani za wrogów Ichiribu.
Język był podobny do dialektów, które Conan poznał w Czarnych Królestwach, więc zrozumiał, o co chodzi.
Głos nale\ał do wojownika i przywódcy, przyzwyczajonego do posłuchu. Conan nie widział powodu, by nie
odpowiedzieć, szczególnie \e szyb ciągle jeszcze mógł się zawalić. Przy tym nie byłoby dobrze, gdyby tak od
razu się przedstawili. W tym kraju tylko \ebracy i nędzarze podawali swoje imiona ka\demu, kto tego
za\ądał. Rozwa\ni ludzie wiedzieli, \e nie jest to bezpieczne, bo niektórzy mogli u\yć ich imion do czarów.
 Nie jesteśmy wrogami Ichiribu, jakkolwiek się nazywamy. Pozwólcie nam wejść na górę, a sami się
przekonacie.
Conan nie dojrzał twarzy pytającego, którego głowa znikła teraz znad studni. Jaśniejsze światło padło na
górną część szybu i, mimo wszechobecnego kurzu, mo\na było dostrzec wylot. Był jeszcze wysoko, dobre
dziesięć razy wy\ej ni\ wynosił wzrost Cymeryjczyka, a ściany nie obfitowały w występy, za które mo\na by
się chwycić. Kiedyś schody wity się spiralą do samej góry. Conan poznał to po dziurach, w których tkwiły [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl