[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się pożegnali ci, którzy zdążyli się ukryć i wyszli po wodę albo zawrócili z pustyni w
poszukiwaniu wody. Pozostali... ponad dwadzieścia pięć tysięcy ludzi, kobiety, dzieci i
starcy... poszli do Omaheke. Nie chcę nawet myśleć, co się z nimi stało.
- Wszyscy umarli. Nikt bez wody nie zdoła dotrzeć do Omaheke. Przeżyli tylko
nieliczni Hererowie na północy.
- Dostaliśmy urlop. Twój ojciec i ja chcieliśmy się znalezć jak najdalej od Windhuku.
Ukradliśmy konie i uciekliśmy na południe. Nie bardzo pamiętam, którędy jechaliśmy, bo
przez pierwsze dni byliśmy tak ogłupiali, że ledwie wiedzieliśmy, jak się nazywamy.
Pamiętam tylko, że jechaliśmy przez Kolmanskop i że tam czekała na twojego ojca depesza
od von Trothy, który informował, że to koniec urlopu, i rozkazywał kapitanowi Reinerowi
powrót do Windhuku. Twój ojciec potargał depeszę na strzępy i oświadczył, że nie ma
zamiaru nigdzie wracać. To wszystko bardzo nim wstrząsnęło.
- Naprawdę to nim wstrząsnęło? - spytał Paul.
Nagel wychwycił niepokój w jego głosie i zrozumiał, że oto znalazł szparkę w zbroi
przeciwnika.
- Obu nami wstrząsnęło. Nie mogliśmy się pozbierać. Jechaliśmy gdzie oczy poniosą,
byle dalej od tych potworności. Pewnego ranka dotarliśmy do samotnego gospodarstwa w
dolinie rzeki Oranje. Należało do niemieckich osadników i niech mnie diabli, jeśli ojciec tej
rodziny nie był najgłupszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem. Przez teren posiadłości
przepływał strumień i dzieci się żaliły, że pełno w nim kamyków, więc kiedy się kąpią,
kaleczą sobie stopy. Tatuś więc wybrał kamienie ze strumyka i zrzucił je na kupę za domem,
 żeby wysypać nimi ścieżkę , jak oznajmił. Tylko że to nie były zwykłe kamienie.
- Diamenty... - szepnął Paul. Mając za sobą trzy lata pracy w kopalniach, wiedział, iż
taki błąd nieraz popełniano. Niektóre odmiany diamentów przed oszlifowaniem i
wypolerowaniem były z wierzchu tak zanieczyszczone, że wiele nie znających się na tym
osób myliło je ze zwykłymi półprzezroczystymi kryształami.
- Chłopie, były tam kamienie wielkości gołębich jaj. Mnóstwo mniejszych białych, był
też różowy, taki duży - rzekł Nagel, wyciągając zaciśniętą pięść. - W tamtych czasach bez
problemu w wodach Oranje znajdowało się diamenty, chociaż istniało ryzyko, że inspektorzy
rządowi poczęstują cię kulką, jeśli będziesz się plątał za blisko terenów wydobywczych, tak
że na rozstajach nie brakowało trupów rzekomych  złodziei diamentów . W każdym razie w
Oranje było co zbierać, ale nigdy nie widziałem takiej ilości jak w tamtym gospodarstwie.
Nigdy.
- Co zrobił właściciel, jak się dowiedział, co ma?
- Mówiłem ci, że to był głupiec. W głowie miał tylko Biblię i te swoje uprawy,
nikomu z rodziny nie pozwalał jezdzić do miasta, nikt ich nie odwiedzał, tak że żyli z dala od
wszystkich, zupełnie odizolowani. I całe szczęście, bo gdyby ktoś tam trafił przed nami, zaraz
by się zorientował, czym są te kamienie. Twój ojciec zobaczył stertę diamentów, kiedy nas
oprowadzano po gospodarstwie, i szturchnął mnie w bok. W samą porę, bo niech mnie kule
biją, już jak ostatni idiota otwierałem usta, żeby na głos powiedzieć, co widzę. Gospodarze
serdecznie nas ugościli. W czasie kolacji twój ojciec był w podłym humorze. Oznajmił, że
chce się wcześnie położyć, bo jest zmęczony. Gospodarze zaproponowali nam swoją
sypialnię, ale kapitan zdecydowanie podziękował, oświadczył, że prześpimy się w bawialni
na derkach.
- %7łeby niepostrzeżenie wyjść z domu w nocy.
- A jakże! Koło pieca stał wielki drewniany kufer, w którym gospodarze trzymali
jakieś drobiazgi. Opróżniliśmy go, starając się nie robić hałasu. Potem wymknęliśmy się na
tyły domu i wrzuciliśmy do kufra kamienie. Wierz mi, chociaż był naprawdę duży,
zapełniliśmy go w trzech czwartych. Nakryliśmy skrzynię derką i ustawiliśmy na dwukółce,
którą gospodarz jezdził do miasta po zaopatrzenie. Wszystko by poszło dobrze, gdyby nie
cholerny pies, który się kręcił na podwórku. Kiedy zaprzęgliśmy swoje konie do dwukółki i
ruszyliśmy, niechcący najechaliśmy mu kołem na ogon. Niech to drzwi ścisną, ależ ten
zwierzak zaskowyczał! Gospodarz wypadł z domu ze strzelbą w garści. Był wprawdzie
głupcem, ale nie do końca. Na nic się zdały nasze mętne tłumaczenia wymyślone na gorąco:
facet wyczuł pismo nosem. Twój ojciec musiał użyć broni, pistoletu, z którego teraz do mnie
mierzysz, i strzelił mu w łeb.
- Ażesz - powiedział Paul. Snop światła latarki leciutko zadrżał.
- Nie, bracie. Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli nie mówię prawdy. Rozprawił się z nim
jednym strzałem, a ja zaraz pogoniłem konie, bo gospodyni z córkami wypadły na podwórko i
podniosły krzyk. Wialiśmy stamtąd, jakby nas diabeł gonił. Nie ujechaliśmy nawet dziesięciu
mil, jak twój ojciec kazał mi zatrzymać konie i zsiąść z wozu. Powiedziałem mu, że oszalał, i
chyba się nie pomyliłem. Tyle się napatrzył na przemoc, tyle gorzałki wlał w siebie, że stał się
cieniem człowieka, jakim był wcześniej. A zabicie tamtego gospodarza przepełniło czarę. W
każdym razie on wtedy trzymał w garści pistolet, a ja swój straciłem którejś nocy spędzonej
na pijaństwie, tak że powiedziałem sobie: do diabła z tym wszystkim, i zsiadłem z wozu.
- Co byś zrobił, gdybyś miał broń?
- Strzeliłbym do niego - odparł były marynarz bez zastanowienia. Teraz już wiedział,
w jaki sposób może obrócić okoliczności na swoją korzyść. Musiał tylko zaczekać na
właściwy moment.
- Mów dalej - rzekł Paul. W głosie nie miał już takiej pewności siebie.
- Nie bardzo wiedziałem, co zrobić, więc pomaszerowałem dalej tą drogą, która
prowadziła do miasta. Twój ojciec odjechał o świcie. Zobaczyłem go znowu po południu.
Pozbył się dwukółki, prowadził tylko nasze konie. Pomyślałem, że zakopał skrzynię w jakimś
miejscu, o którym tylko on wie, i wrócimy po nią, kiedy wszystko się uspokoi.
- Nie ufał ci.
- Pewnie, że nie. I dobrze. Zjechaliśmy z drogi, bo baliśmy się, że żona i córki
zabitego osadnika powiadomią kogoś o tym, co się stało, i ominęliśmy miasto. Kierowaliśmy
się na północ, sypialiśmy pod gołym niebem, i to wcale nie za dobrze. Twój ojciec gadał i
krzyczał przez sen. Nie mógł zapomnieć o tamtym gospodarzu. I tak dotarliśmy w końcu do
Swakopmundu. Tam dowiedzieliśmy się, że obaj jesteśmy poszukiwani jako dezerterzy i że
twojemu ojcu odebrano dowodzenie okrętem. Gdyby tak nie wyszło z tymi diamentami, twój
ojciec pewnie by się zameldował w sztabie, baliśmy się jednak, że nas powiążą z tym, co się
stało w dolinie Oranje, tak że wynieśliśmy się stamtąd. Unikaliśmy żandarmerii polowej jak [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl