[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jakie to musi być niewdzięczne zajęcie, uczyć się grać na instrumencie
muzycznym. Sądziłbyś, że Społeczeństwo, dla własnego dobra, powinno czynić
wszystko, aby wspierać muzyczne talenty. Nic podobnego!
Znałem kiedyś pewnego młodzieńca, który uczył się grać na kobzie.
Zdumiewające, na jaki ze wszystkich stron napotykał opór. Nawet ze strony
członków własnej rodziny nie usłyszał słów zachęty. Jego ojciec od samego początku
był stanowczo przeciwny i wygłaszał nietaktowne komentarze na ten temat.
Mój znajomy miał zwyczaj wstawać wcześnie rano, żeby poćwiczyć, ale
musiał z tego zrezygnować, ze względu na swą siostrę. Była ona osobą żarliwej wiary
i uważała, że to nie po chrześcijańsku zaczynać dzień od takiej straszliwej kakofonii.
Siedział więc do pózna w nocy i grał, kiedy rodzina położyła się spać, ale
okryło to dom złą sławą. Zapóznieni przechodnie zatrzymywali się przed drzwiami,
żeby posłuchać, po czym rano rozchodziła się pogłoska, że u Jeffersonów popełniona
została krwawa zbrodnia. Opisywali wrzaski ofiary, bluznierstwa i obelgi mordercy,
błagania o litość i wreszcie przedśmiertny charkot nieboszczyka.
Pozwolili mu więc ćwiczyć za dnia, w kuchni z tyłu domu, przy
pozamykanych drzwiach. Mimo tych zabezpieczeń, co bardziej udane pasaże
przedostawały się jednak do salonu i doprowadzały matkę do łez.
Mówiła, że przywodzą jej na myśl jej biednego ojca (został, nieborak, pożarty
przez wielkiego rekina, gdy się kąpał u wybrzeża Nowej Gwinei. Matka znajomego
nie potrafiła wyjaśnić, skąd jej się brało to skojarzenie).
Pózniej zbili mu z desek niewielką szopę na końcu ogrodu, jakieś ćwierć mili
od domu, i kazali mu tam się zabierać z urządzeniem, kiedy zechce go użyć. Czasem
przychodzili w gości ludzie, którzy nic o tej sprawie nie wiedzieli. Jeżeli rodzina nie
ostrzegła kogoś takiego i puściła go samopas na spacer po ogrodzie, gość taki nagle
znajdował się w zasięgu dzwięku, nie mając pojęcia, skąd pochodzi. Jeżeli miał
mocne nerwy, dostawał tylko apopleksji, lecz przeciętna osoba wychodziła z tego z
trwałymi zaburzeniami umysłu.
Trzeba przyznać, że we wczesnych wysiłkach kobziarza amatora jest coś
heroicznego. Sam to odczułem, słuchając gry mojego młodego znajomego. Wydaje
się, że jest to bardzo wymagający instrument. Zanim zaczniesz, musisz zaczerpnąć
oddechu na cały utwór - w każdym razie takie odniosłem wrażenie, patrząc na
Jeffersona.
Zaczynał od drapieżnej, donośnej, porywającej frazy, która nie pozostawiała
cię obojętnym. Z czasem jednak opadał w coraz niższe diapazony i w ostatniej linijce
słychać już było tylko rzężenie i gulgotanie.
Granie na kobzie wymaga żelaznego zdrowia.
Młody Jefferson nauczył się wykonywać tylko jeden utwór, nigdy jednak nie
słyszałem żadnych zastrzeżeń co do szczupłości repertuaru. Utwór nosił tytuł Idą
Campbellowie, hurra, hurra!, a przynajmniej tak twierdził mój znajomy, bo zdaniem
jego ojca były to Szkockie kampanule. Co do jednego się jednak zgadzali: że brzmi
po szkocku.
Obcym pozwolono zgadywać trzykrotnie, i z reguły podawali oni coraz to
nowe tytuły.
Po kolacji Harris zrobił się niemiły (myślę, że to potrawka wytrąciła go z
równowagi: jego żołądek nie nawykł do tak wykwintnych dań), więc George i ja
zostawiliśmy go na łodzi i poszliśmy się poszwendać po Henley. Harris powiedział,
że napije się whisky i wypali fajkę, a potem przygotuje wszystko na noc. Kazał nam
zawołać, jak wrócimy. Przypłynie po nas z wyspy.
- Tylko nie uśnij, stary - ostrzegliśmy go na pożegnanie.
- Kto by tam usnął z czymś takim w żołądku - burknął i odpłynął na wyspę.
Henley szykowało się do regat. Panował tam niezgorszy rejwach. Spotkaliśmy
sporo znajomych z Londynu i w miłym towarzystwie czas minął nam niepostrzeżenie.
Była już prawie jedenasta, gdy wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu - jak
zaczęliśmy już nazywać naszą łódkę.
Mieliśmy do przejścia cztery mile. Noc była ponura, chłodnawa, siąpił deszcz.
Telepaliśmy się mrocznymi, posępnymi polami, rozbawialiśmy ściszonymi głosami,
nie mając pewności, czy idziemy w dobrym kierunku; cały czas mieliśmy przed
oczyma naszą przytulną łódkę, sączącą światło przez napiętą płachtę, Harrisa i
Montmorency go, wreszcie butelkę whisky, i gorąco pragnęliśmy już być na miejscu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • razem.keep.pl