[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zawarły się na łysej szyi. Sęp przeistoczył się w kwilący, pierzasty cyklon. Bijące skrzydła oślepiły
człowieka, a długie szpony jęły ryć jego pierś. Ale Conan trzymał, aż mięśnie jego szczęk poczęły
drżeć z wysiłku - i kark sępa trzasnął, zmiażdżony potężnymi zębami. Ptaszysko zafalowało raz
jeszcze i zwisło bezwładnie; Conan pozwolił mu opaść do stóp krzyża, po czym wypluł z ust krew.
Inne ścierwojady, przerażone losem swego krewniaka, umknęły pospiesznie ku odległemu drzewu i
przysiadły tam niczym czarne demony na szatańskim zlocie.
Okrutny triumf ożywił otępiały już z umęczenia umysł Conana, a krew jęła szybciej krążyć w
żyłach. Mógł wciąż zadawać śmierć - więc żył. Każde odczuwane wrażenie - nawet agonia -
przeczyło śmierci.
- Na Mitrę!
Albo to głos przemówił, albo ulegał halucynacjom.
- Nigdym w życiu czegoś takiego nie widział!
Otrząsnąwszy z oczu krew i pot, Conan dojrzał w półmroku czterech konnych spoglądających ku
górze - na niego.
Trzech z nich, szczupłych, biało odzianych, było bez ochyby Zuagirami - nomadami zza rzeki.
Czwarty, odziany jak i oni, w biały, ściągnięty w pasie zawój i spadającą na plecy chustę, okoloną
po trzykroć na skroniach sznurem splecionym z wielbłądziej wełny, nie był Shemitą. W gęstniejącym
mroku Conan zdołał jednak rozpoznać owego męża z postury i rysów twarzy.
Rosły prawie jak Conan, członki wszelako nie tak miał masywne, atoli bary też szerokie, cała zaś
jego postać przywodziła na myśl twardość stali i prężność fiszbinu. Krótka czarna broda nie całkiem
skrywała twardy zarys szczęki, a szare oczy, zimne i przeszywające na kształt miecza, lśniły w
półmroku.
Jezdziec ów poskromił niespokojnego rumaka szybką i pewną ręką, po czym przemówił:
- Na Mitrę! Wszak ja znam tego człowieka!
- Tak, panie - głos mówił z gardłowym akcentem Zuagirów. - To Cymmeryjczyk, który był
kapitanem gwardii królowej!
- Musi się widocznie pozbywać swych faworytów - mruknął jezdziec. - Któż by to pomyślał o
królowej Taramis! Już bym wolał długą, krwawą wojnę, dałaby nam, ludziom pustyni, sposobność
do zyskownego rabunku. A teraz, choć zbliżyliśmy się aż pod mury miasta, znalezliśmy tylko tę
szkapę - tu rzucił okiem na bachmata wiedzionego przez jednego z Zuagirów. - I tego zdychającego
psa.
Conan uniósł zakrwawioną głowę.
- Gdybym mógł zejść z tej żerdzi, ciebie uczyniłbym psem zdychającym, ty mungański złodzieju -
wymamrotał poczerniałymi wargami.
- O Mitro! Ta kanalia mnie zna! - zdumiał się jezdziec. - Czy tak, łajdaku, znasz mnie?
- Jeden jest tylko z twego rodzaju w tych okolicach - mruknął Conan. - Tyś jest Garet, herszt
zbójców wyjętych spod prawa.
- Nie inaczej! A wywodzę się z munganów, jakeś odgadł. Chciałbyś żyć, barbarzyńco?
- Tylko głupiec może o to pytać - odpalił Conan.
- Człek ze mnie twardy - rzekł Garet. - A w ludziach jeno męstwo cenię. Osądzę, czyś jest mężem,
czy psem tylko, godnym jeno wisieć tu i zdychać.
- Jeśli go zdejmiemy, dostrzegą nas z murów - zaniepokoił się jeden z nomadów.
Garet władczo pokręcił głową.
- Mrok zbyt już gęsty. Imaj się topora, Djebalu, i rąb krzyż tuż przy ziemi.
- Jeśli w przód się obali, zmiażdży go niechybnie - sprzeciwił się Djebal. - Zaś gdy do tyłu padnie,
impet uderzenia czerep mu zgruchocze i trzewia oberwie.
- Zdzierży, jeśli godzien jest, by ze mną odjechać - odparł niecierpliwie Garet. W innym razie
życia niewart. Tnij!
Pierwsze uderzenie bojowego topora w podstawę krzyża przeszyło spuchnięte dłonie i stopy
Conana rozdzierającym bólem. Raz za razem toporzysko spadało, a każdy cios rozchodził się echem
w jego udręczonym mózgu, wprawiając w drżenie torturowane nerwy. Ale zagryzł zęby i nie wydał
głosu. W końcu topór wgryzł się głęboko w drewno i krzyż zadrżał na swej podciętej podstawie, by
paść w tył. Conan zwarł całe swe ciało w sztywny węzeł twardych jak stal mięśni; głowę docisnął
mocno do drewna. Długi bal huknął o ziemię i odbił się na stopę. Impet szarpnął ranami Conana, a
piekielny ból oszołomił go na chwilę. Walczył z ogarniającą go ciemnością, osłabły i ogłuszony.
Wnet zdał sobie sprawę, iż mięśnie żelazne uchroniły jego ciało przed srogim uszczerbkiem. Nie
wydał nawet jęku, choć krew ciekła mu z nosa, a mięśnie brzucha drżały, targane nudnościami.
Mruknąwszy z uznaniem, Djebal pochylił się nad nim z parą cęgów używanych do wyciągania
hufnali z końskich kopyt i uchwycił łeb ćwieka tkwiącego w prawicy Conana, drąc skórę, by dobrze
objąć żelastwo głęboko pogrążone w ciele. Cęgi były za małe; Djebal wiercił się i sapał, klnąc i
mocując się z upartym bretnalem; kręcąc nim w różne strony starał się go zruszyć; żelazo rozpychało
się zarówno w drewnie, jak i w ranie zionącej na opuchniętej dłoni Conana. Krew jęła się sączyć,
spływając pomiędzy palcami Cymmeryjczyka, który leżał tak spokojnie, iż za martwego mógł
uchodzić, gdyby nie spazmatycznie unoszący się i opadający w rytm oddechu tors.
W końcu ćwiek uległ, a Djebal triumfalnie podniósł do góry ociekające krwią żelastwo i
cisnąwszy je w piach pochylił się nad następnym. Operacja przy lewej dłoni powtórzyła się, po czym
Djebal przystąpił do przygwożdżonych stóp Conana. Ale Cymmeryjczyk dzwignął się i siedząc
wyrwał cęgi z dłoni nomada, a jego samego potężnym pchnięciem precz odrzucił.
Dłonie Conana spuchły, osiągając wymiary dwukrotnie większe niż normalnie; palce przypominały
wykoślawione kciuki, a ich zginanie było torturą, od której krew jęła się sączyć z zaciśniętych warg
olbrzyma. Acz niezgrabnie, jednak chwytając oburącz cęgi, Cymmeryjczyk zdołał kolejno usunąć
bretnale ze swych stóp, nie były bowiem tak głęboko wbite jak poprzednie.
Podniósł się sztywno i stał na spuchniętych, zmasakrowanych stopach, zataczając się niczym
pijany, a lodowaty pot spływał z jego twarzy i ciała. Zacisnął zęby, by przemóc nudności; napadły go
skurcze. Patrzący nań obojętnie Garet gestem wskazał skradzionego bachmata; utykając, Conan ruszył
w stronę konia, a każdy krok był dlań piekielnym, przeszywającym bólem, od którego na usta
wystąpiła mu krwawa piana.
Skatowana, błądząca po omacku dłoń opadła niezdarnie na łęk siodła; skrwawiona stopa jakimś
cudem odnalazła strzemię. Zaciskając zęby, odbił się Cymmeryjczyk z ziemi niemal przy tym
omdlewając - ale opadł w siodło; Garet zaciął konia biczem: spłoszone zwierzę stanęło dęba, a
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pokrewne
- Strona Główna
- 026. Roberts Nora KsiÄstwo Cordiny 03 Beztroski ksiÄ ĹźÄ
- Roberts Nora Jedyna taka noc Dom na GwiazdkÄ, Niczego wiÄcej nie pragnÄ
- Arthur D Howden & Robert Louis Stevenson Porto Bello Gold (pdf)
- Jedwabne a zbrodnie na Kresach 1939 1941 prof. Jerzy Robert Nowak
- 27. Roberts Nora Niebezpieczna miĹoĹÄ 02 Kuzyn z Bretanii
- Co Polska daĹa Ĺwiatu Jerzy Robert Nowak tom 1
- Roberts Nora Local Hero Jak dobrze mieÄ sÄ siada
- Jordan_Robert_ _Kolo_Czasu_t_2_cz_2_ _Kamien_lzy
- Haasler Robert Zbrodnie w imieniu Chrystusa
- 751 a
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- przeloty.htw.pl